Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Krowa żadne dziwo, miałam z krowami do czynienia, ale jednak w owym momencie zrobiło to na mnie potężne wrażenie. Jakoś tak te krowy patrzyły nieubłaganie, nawet nie ruszały mordami, w dodatku znajdowały się dookoła i poczułam się nieswojo. Długą chwilę wszystko trwało w kamiennym bezruchu, gapiąc się na siebie wzajemnie, po czym znienacka za moją głową urwał się hamak. Rąbnęłam z grzmotem do góry nogami, dobrze, że było nisko, w krowy zaś jakby piorun strzelił. Z potwornym łomotem i trzaskiem zawróciły błyskawicznie i tętniąc kopytami, uciekały w dzikim popłochu, znacznie bardziej przerażone niż ja.
W rzece zaś, właśnie tam, w jedynym głębszym miejscu, Teresa nauczyła mnie leżeć na wodzie na wznak i nie tonąć. Ta umiejętność mi pozostała, z innymi raczej nie wyszło. Usiłowania Heńka tyle dały, że w oczach mojej matki zaczęłam się topić, wyciągnął mnie oczywiście, zdegustowany moim antytalentem. Chodziłam potem ze szkołą do YMCA na basen, nauczyłam się skakać na głowę i nawet bardzo to lubiłam, umiałam potem przepłynąć dziesięć metrów, ale na jedenastym szłam pod wodę bez odwołania. Nie umiałam w wodzie oddychać i nie zdołałam opanować tej sztuki, mogłam zatem płynąć, dopóki mi starczyło tchu.
Krótko potem Lilka pojechała na obóz i do wycieczek został nam Heniek. Moja matka nie lubiła kuzyna, bo w dzieciństwie był podobno ohydnym bachorem, zaczęłam zatem troszeczkę wymykać się jej z rąk. Nie zdobyła się na uczestnictwo w jeździe rozklekotaną ciężarówką do Lilki na obóz, nie poszła w towarzystwie Heńka na dwudziestokilometrowy spacer po łąkach i ugorach do niejakiego Emila, za to omal nas nie zabiła na Malinowskiej Skale.
Heniek miał swojego szmergla, upodobanie do matematyki z jednej strony, a silny charakter z uczuć wyzuty z drugiej. Matematyka była prawdą, co do charakteru natomiast, uparcie usiłował realizować własne pobożne życzenie. Widziałam, jak wyglądał, kiedy mu Lilka zemdlała w objęciach w czasie jakiejś wycieczki i w kwestii braku uczuć ten widok mi wystarczył. Górską sprawność fizyczną posiadał w wysokim zakresie, nieco partyzanckiej przeszłości miał za sobą, zakochałam się w nim na śmierć i życie, gnana zatem zarówno emocjami, jak i ambicją, wszelkim siłami starałam się zasłużyć na jego pochwały. Skąpy był w tym bardziej niż Harpagon, ale czasem udawało mi się osiągnąć cień sukcesu. Wyprawa do Emila miała cel praktyczny, Heniek chciał pożyczyć od niego motor, żeby tę Lilkę odwiedzać swobodniej. W jedną stronę było to dziesięć kilometrów. Od początku wziął dobre tempo i oznajmił, że czekać na mnie nie będzie. Postarałam się rzetelnie. Po pięciu kilometrach zrobił dziesięć minut przerwy, po czym znów ruszyliśmy po miedzach, ścieżkach i nieużytkach i w rezultacie przeszliśmy tę trasę w półtorej godziny. Dumna byłam z siebie do obłąkaństwa, ale tylko w głębi duszy.
Na miejscu okazało się, że z motoru nici, bo coś się w nim rozleciało i jest właśnie u kowala, wracać zatem będziemy tym samym sposobem, na piechotę. Obaj młodzi panowie zasiedli do posiłku, złożonego z pączków i spirytusu, który pili szklankami, wspominając partyzancką przeszłość i śpiewając przynależne do niej pieśni. Ze swej strony ograniczyłam się do pączków z rodzaju tych, co jak rzucił w ścianę, to się ściana rozpękła. Szczęśliwa czułam się bez granic i nieco niespokojna, wiadomo było bowiem, że nasz powrót do domu mocno się opóźni, a tam wszak czekała moja mamusia. Trudno się dziwić, że jednym z moich najpiękniejszych doznań w późniejszym życiu była świadomość, że nikt na mnie nie czeka i mogę wrócić, kiedy mi się spodoba.
Ciemno było, kiedy wyruszyliśmy. Cały ten spirytus, który Heniek wlał w siebie, objawił jednym rozluźnieniem moralnym w postaci komplementu dla mnie.
— Nieźle chodzisz — przyznał łaskawie. — Bałem się, że będzie gorzej.
Musiał być strasznie pijany, skoro rzekł takie słowa, ale wcale po nim tego nie było widać. Do domu dotarliśmy około pierwszej w nocy i zapewne moja matka nie rozmawiałaby ze mną tydzień, gdyby nie ciotka, matka Lilki, łagodząca sytuację i wyśmiewająca jej obawy. Zostaliśmy usprawiedliwieni, bo motor u kowala to była siła wyższa, a Heniek zełgał, że czekaliśmy, aż zostanie naprawiony.
Emil, jako taki, miał swój dalszy ciąg. Podobno bardzo mu się podobałam, on mnie nie, ponieważ miał czarną brodę. Co nam wpadło do głowy i jaka była tego przyczyna, pojęcia nie mam, ale w kilka miesięcy później postanowiłyśmy w klasie napisać do niego list miłosny. Nie ja oczywiście, moje pismo było znane, korespondowałam z rodziną, do pisania przystąpiła Janka.
— Kooochaaanyy Paaniee — powiedziała, pisząc równocześnie, i zdążyłam ją powstrzymać, kiedy już miała „Kochany P”.
— Zwariowałaś, jakie panie, to jest list miłosny!
— No to co mam pisać? Już napisałam „p”!