Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Wyglądał tak, jakby czekał na jakąś inicjatywę z mojej strony.
— Zdaje się, że pan i tak już za dużo o mnie wie — odparłam. — Najwyższy czas, żebym ja się o panu czegoś dowiedziała.
— Nic o pani nie wiem poza tym, że ma pani niezwykłe pomysły. I że interesuje się pani nie znanym mi bliżej panem z pokoju trzysta trzydzieści sześć. W związku z czym popada pani w smutny nastrój, zupełnie niepotrzebnie.
— I popełniam szaleństwa, mocno ryzykowne i pozbawione sensu.
— Co pani nazywa szaleństwem?
— A jak pan inaczej nazwie to spotkanie z panem? I zaproszenie pana o idiotycznej porze do własnego domu? Przez telefon mógł pan być zachwycający, w naturze mógł pan się okazać na przykład bandytą.
— Ale chyba nie okazałem się bandytą?
— To tylko przypadek, nad szaleńcami zawsze Opatrzność czuwa. Zresztą jeszcze nadal nic o panu nie wiem. Najchętniej przeprowadziłabym z panem wywiad według ankiety Przekroju: twój paszport duchowy. Jak wygląda pański ideał szczęścia?
— Spokój. Spokój, spokój i jeszcze raz spokój.
— W takim razie wchodząc do tego domu trafił pan tragicznie. Spokój to ostatnia rzecz, jaką można znaleźć w moim towarzystwie. Czego pan najbardziej nie znosi?
— Raków. Dostaję wysypki na sam ich widok. I chamstwa.
Przyjrzałam mu się w zamyśleniu. Kim ten człowiek mógł być.
— Kim pan właściwie jest? — spytałam mimo woli.
— Praworządnym obywatelem PRL. Poza tym już pani mówiłem, że jestem handlowcem, rozwiedzionym i bezdzietnym. Bardzo dużo pracuję, mam bardzo ładne mieszkanie i tak sobie żyję.
— Gdzie pan mieszka?
— W Śródmieściu. Ale ja tu jestem mniej ważny, ważna jest pani. To przecież pani była w złym nastroju? Niech pani opowie o tych różnych szaleństwach, które pani, według własnych słów, popełnia.
O szaleństwach, które w życiu popełniałam, mogłabym opowiadać przez tydzień bez przerwy. Coś mnie powstrzymało od tego, żeby mówić prawdę. Wymyśliłam pośpiesznie kilka cudacznych historii, które, sądząc z dotychczasowych doświadczeń, tylko przypadkowo mi się rzeczywiście nie przytrafiły, i w związku z tym brzmiały tak samo nieprawdopodobnie jak te prawdziwe. Kilkakrotnie w czasie rozmowy padały z jego strony uwagi, świadczące o tym, iż był jednakże nastawiony na rozrywkę nie tylko intelektualną, ale ja już stałam na twardym gruncie. Nie, stanowczo przez telefon mi się bardziej podobał. Tylko głos, ten piękny głos, słyszany bezpośrednio nie tracił nic ze swego uroku.
O wpół do drugiej uznał, że czas pomieszkać w domu. Żegnając go spytałam:
— Jak panu właściwie na imię? Moje imię pan zna, wizytówka wisi na drzwiach wołami wypisana. A pan?
— Władysław — powiedział i nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że nie powiedział prawdy.
Zamknęłam za nim drzwi i spróbowałam zebrać myśli. Owszem, osobnik jest interesujący i na poziomie. Zdaje się, że był nieco rozczarowany absolutną poprawnością atmosfery. Na to, że się właściwie nie przedstawił, nie zwróciłam większej uwagi, ciekawiło mnie raczej to, czy uzna znajomość za chybioną, czy nie.
„Jeżeli nie uznajesz kobiet, które nie lecą natychmiast do łóżka z każdym poznanym facetem, to się powieś” pomyślałam. I zamknęłam się w łazience.
O wpół do trzeciej telefon wyciągnął mnie z wanny. Ach, więc jednak? Przez następne pół godziny kontynuowaliśmy konwersację, z której wynikło, że zawarta w ten oryginalny sposób znajomość chyba jednak jest warta podtrzymywania.
Telefon zadzwonił w chwilę potem, jak weszłam do domu. Tym razem przyjechałam z pracy nieco później, nie wracałam taksówką i nawet robiłam zakupy w sklepach. Podniosłam słuchawkę.
— Joanna? — powiedział znajomy głos.
Ach! Po czterech dniach oczekiwania! Gdyby to było poprzedniego wieczoru, to nie wiem, czy zdołałabym wydobyć z siebie jedno rozsądne słowo. A dziś? Czyżby jednak ten klin?...
— Jak się masz — powiedziałam łagodnie i miękko. — To miło, że dzwonisz.
— Dzwoniłem do ciebie już w poniedziałek, jestem w Warszawie od soboty wieczorem. Nie było cię w domu. Chciałem zadzwonić do ciebie do pracy, ale zgubiłem kalendarz ze wszystkimi numerami telefonów. Ten domowy pamiętałem. Przepraszam, że nie dzwoniłem później. Mam potworną ilość roboty i jestem prawie nieprzytomny.
— Szkoda, bo miałam nadzieję, że się zobaczymy...
— Oczywiście, że się zobaczymy. Zadzwonię, jak tylko się nieco obrobię, i jakoś się umówimy. A w ogóle co słychać?
Różne rzeczy było słychać, ale nie musiałam tego zaraz ujawniać. Dzwonił w poniedziałek... Czułam, jak błogi spokój spływa na moje zmaltretowane serce. Ależ dobrze, poczekam, aż będzie miał chwilę czasu. Grunt, że jest, że dzwoni, że mogę z nim teraz rozmawiać, że już teraz będę mogła jawnie zadzwonić do niego...
Po trzech kwadransach odłożyłam słuchawkę, wprawdzie nie umówiona konkretnie, ale już znów pełna nadziei i szczęścia. Szczęścia zatrutego myślą, że jak komuś bardzo na czymś zależy, to zawsze czas znajdzie, ale jednak szczęścia. Zwłaszcza w porównaniu z tym, co było...
Usiadłam do pisania nieszczęsnego artykułu, którego jednak nie było mi sądzone skończyć. Zmagania z opornym ojczystym językiem znów mi przerwał dzwonek telefonu.
— Dobry wieczór — powiedział piękny, miękki głos.
— Dobry wieczór — odparłam, usiłując uczynić to równie pięknie, i dusza mi się sama uśmiechnęła.
— No i jak samopoczucie?
— Nieco lepiej. Chociaż jeszcze ciągle dalekie od ideału. Skąd pan dzwoni, z pracy?
— A nie, niech pani sobie wyobrazi, wyjątkowo dzwonię z domu. Dziś wcześniej skończyłem i nawet byłem na mieście i kupiłem taką piękną narzutę na tapczan.
— Jaką narzutę? Niech pan opowie!
— Taką miękką, szarą, kosmatą, właściwie takie futro. Bardzo ładne. Bo wie pani, ja bardzo lubię kupować sobie coś do domu. Ja w ogóle szalenie lubię swój dom.
— A jakie pan ma mieszkanie?

Podstrony