Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Ku jego zaskoczeniu, zresztą własnemu również, Dwahvel podbiegła nagle do niego i wskoczyła nań, obejmując go. Oderwała się szybko i odsunęła, uspokajając się.
– To tylko na szczęście, nic więcej – rzekła. – Oczywiście wolę twoje zwycięstwo niż mrocznych elfów.
– Żeby tylko mrocznych elfów – powiedział Entreri, chcąc by rozmowa miała beztroski charakter.
Wiedział, co go czekało. Będzie to brutalny sprawdzian jego umiejętności, wszystkich co do jednej, oraz jego nerwów. Szedł po samym skraju katastrofy. Znów przypomniał sobie, że naprawdę mógł liczyć na solidność niejakiej Dwahvel Tiggerwillies, tej najbardziej fachowej z niziołków. Popatrzył na nią uważnie i zrozumiał, że postąpi zgodnie z jego ostatnią uwagą, że nie zamierza dać mu tej satysfakcji i sprzeciwić się, przyznać, że uważała go za przyjaciela.
Rozczarowałaby Artemisa Entreri, gdyby tak zrobiła.
– Uważaj, żebyś sam nie wpadł w te warstwy kłamstw, które stworzysz – Dwahvel powiedziała za skrytobójcą, gdy zaczai odchodzić, już zaczynając wtapiać się w cienie.
Entreri wziął te słowa do serca. Potencjalne kombinacje możliwych wydarzeń mogły naprawdę przyprawić o zawroty głowy. Tylko improwizacja była w stanie utrzymać go przy życiu w tych krytycznych chwilach, a Entreri całe swe życie przetrwał na skraju katastrofy. Dziesiątki razy, dwudziestki razy był zmuszony polegać na swym sprycie, na całkowitej improwizacji, i w jakiś sposób zdołał przetrwać. Choć wierzył w siebie i w tych, których rozmieścił strategicznie wokół siebie, ani przez chwilę nie przestawał myśleć o fakcie, że jeśli pojawi się jedna jedyna ewentualność, której nie wziął pod uwagę, jeśli sytuacja wykona niewłaściwy zwrot, a on nie będzie mógł znaleźć drogi, by okrążyć ów zakręt, wtedy zginie.
A zważywszy na naturę Rai’gyego, zginie straszliwą śmiercią.
 
* * *
 
Ulica była zatłoczona, jak większość alei w Calimporcie, lecz najbardziej charakterystyczna osoba, która się na niej znajdowała, wydawała się najmniej charakterystyczna. Artemis Entreri, przebrany za żebraka, trzymał się cieni, nie przemykał podejrzliwie z jednego w drugi, lecz wtapiał się niewidzialnie w kulisy tłocznej ulicy.
Jego ruchy nie były pozbawione celu. W każdym momencie miał na widoku swój cel.
Sharlotta Yespers nie starała się o taką anonimowość idąc szeroką ulicą. Była rozpoznawaną osobistością Domu Basadoni, idącą na zaproszenie do domu niebezpiecznego paszy Da’Daclana. Wiele podejrzliwych, a nawet nienawistnych oczu rzucało czasami w jej stronę spojrzenia, lecz nikt nie miał zamiaru występować przeciwko niej. Na rozkaz Rai’gyego poprosiła o spotkanie z Da’Daclanem i otrzymała jego ochronę. Tak więc szła teraz z całkowitą pewnością siebie, zahaczającą o brawurę.
Wydawała się nie zdawać sobie sprawy, że jedna z obserwujących i śledzących ją osób nie była na żołdzie paszy Da’Daclana.
Entreri znał dobrze tę okolicę, ponieważ w przeszłości pracował kilkakrotnie dla Grabieżców. Zachowanie Sharlotty powiedziało mu bez cienia wątpliwości, że szła na formalne negocjacje. Niedługo po tym, jak minęła jedno potencjalne miejsce spotkania za drugim, był w stanie określić, gdzie dokładnie owo spotkanie się odbędzie. Nie wiedział jednak, jak ważne to spotkanie będzie dla Rai’gyego i Kimmuriela.
– Czy obserwujesz każdy jej krok swymi dziwnymi mocami umysłu, Kimmurielu? – spytał cicho.
Jego umysł przeglądał plany zapasowe, jakie musiał mieć na podorędziu na taki wypadek. Nie sądził, żeby dwa drowy, bez wątpienia zajęte własnymi planami, obserwowały każdy ruch Sharlotty, lecz z pewnością było to możliwe. Gdyby to się jednak zdarzyło, Entreri uznał, że bez cienia wątpliwości wkrótce dowiedziałby się o tym. Mógł jedynie mieć nadzieję, że jest w stanie odpowiednio zmienić swe działania.
Ruszył więc szybciej, prześcigając kobietę bocznymi zaułkami, a nawet wspinając się na dachy i przedostając na kolejne.
Niedługo później dotarł do domu sąsiadującego z zaułkiem, w którym jak sądził pokaże się Sharlotta, a jego podejrzenia jedynie wzmocnił fakt, że na tym samym dachu znajdował się wartownik, obserwujący alejkę po drugiej stronie.
Bezszelestnie jak śmierć, Entreri znalazł się za wartownikiem. Uwaga mężczyzny była bezsprzecznie skupiona na zaułku i zupełnie nie był świadom jego obecności. Ponieważ wiedział, że w pobliżu muszą być inni, Entreri poświęcił trochę czasu na staranną obserwację całej okolicy i zauważył dwóch wartowników na dachu po drugiej stronie oraz jednego po tej stronie zaułka, na dachu przylegającym do tego, na którym Entreri stał teraz.
Obserwował tych trzech bardziej niż mężczyznę, znajdującego się bezpośrednio przed nim, oceniał każdy ich ruch, każdy obrót głowy. Co najważniejsze, oceniał, w co się wpatrywali. W końcu, gdy upewnił się, że nie są zbyt czujni, skrytobójca uderzył, zaciągając swą ofiarę za mansardę.
Chwilę później wszyscy czterej wartownicy paszy Da’Daclana wydawali się znajdować na powrót na swych stanowiskach, wszyscy uczciwie obserwowali zaułek poniżej gdy wkroczyła w niego Sharlotta Yespers, w towarzystwie dwóch idących z tyłu strażników Da’Daclana.
Myśli Entreriego wirowały. Pięciu wrogich żołnierzy i domniemana towarzyszka, która wydawała się większym wrogiem niż pozostali. Nie łudził się, że tych pięciu to było wszystko. Fagasi Da’Daclana składali się zapewne na znaczną część dziesiątek ludzi tłoczących się na głównej ulicy.
Entreri i tak zabrał się do działania. Przetoczył się przez krawędź dachu dwukondygnacyjnego budynku, złapał się dłońmi, wyciągnął się, dokąd tylko mógł i spadł zwinnie obok zaskoczonej Sharlotty.

Podstrony