Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

— Nie gadałem z tobą o tym przez całe lata… Nie chciałem zwady, lękałem się twojej popędliwości… Wiesz, że cię kocham serdecznie, choć tego nie pokazuję…
— I cóż mi chcesz teraz powiedzieć? — zapytał podejrzliwie matematyk.
— Jesteśmy sami i nikt nas nie słyszy, więc możemy zrzucić z serca to wszystko ciężkie, co je tłoczy. Ostrzegawcze słowa tego chłopca odbiły się w mojej duszy głośnym echem. “Strzeżcie domu!” Czy my strzeżemy tego domu, w którym od trzystu lat kwitło i umierało, umierało i kwitło nasze życie? Uczciwe, proste, szlachetne życie wielu pokoleń? I ty, i ja przestaliśmy strzec domu, w którym jak w spichrzu przechowywano przez wieki zdrowe ziarno? Ja wyleciałem jak gołąb z arki, a ty czynisz wszystko, ale nigdy to, coś czynić powinien. Nasz dom się wali, rozsypuje się w gruzy, zapada się w ziemię. Niszczeje z nim to, co było zgrzebne, lecz uczciwe. Marnieje malutka komórka tego wielkiego, pracowitego ula, co jest ojczyzną. Marnieje i zniknie wreszcie jeszcze jeden chlebny warsztat, co żywił wielu ludzi. Maluczko, a wygnają nas stąd…
— Nie może być! — zdumiał się matematyk.
— Może być, może! Nie tylko nas stąd wygnają, ale razem z nami i tę szlachetną dobroć, co mieszkała w tym domu, i pamięć spraw wielkich i wzniosłych, i tę dumę odwieczną, co nie skalała nigdy czynem złym lub niskim. Ten dom był wylęgarnią ludzi nie doskonałych, bo takich nie ma na świecie, lecz czystych i uczciwych, których jest mało na świecie. A my jakże go strzeżemy? Tobie oddaliśmy go pod opiekę… Tobie… A ty zamiast pazurami wedrzeć się w tę odrobinę ziemi, zamiast na własnych barkach dźwigać ten dom jak Atlas świat, obarczyłeś tą troską biedną, znękaną kobietę, a sam…
— Ja miałem wielkie plany… — mówił matematyk nad podziw spokojnie.
— Wiem, wiem… Lecz twoje plany były nie “wielkie”, lecz “zbyt wielkie”. Głowę miałeś w chmurach, ale nie czułeś gruntu pod nogami. Nie gniewaj się, miły bracie, że gorycz przemawia przeze mnie. Z miłości to mówię, nie ze złośliwości. Wiesz, co jest najgorszym wrogiem uczciwej polskiej natury? Dyletantyzm… Imanie się nie swoich rzeczy… Szlachetne partactwo… Godzien wielkiego szacunku jest szewc, który wybornie szyje buty, śmiechu natomiast wart jest taki szewc, co zaniedbawszy swojego rzemiosła pisuje liche wiersze i usiłuje wiązać rymy jak kozie ogony. Ty grzebiesz się w wielkiej matematyce uroiwszy sobie, że zdumiejesz świat. Bez głębokich przygotowań, bez olbrzymiej wiedzy, zdobytej w spoconym trudzie, bez wytrzymałości, która potrzebna jest nawet geniuszowi, pragniesz dokonać czegoś, czego najtęższe nie mogły dokonać głowy. Ile lat strawiłeś na tym?
— Piętnaście — odrzekł matematyk ponuro.
— I co?
Brat targnął brodę i z niezmiernym trudem wyznał:
— Nie doszedłem do niczego… Nie myśl — dodał gwałtownie — że i mnie nie przychodziło na myśl to wszystko, o czym mówisz w tej chwili. Łudziłem się jednak… Widzę, że łudziłem się tragicznie. Wstyd mi się było przyznać… A nie wiedziałem, że z naszym domem jest tak źle. Przysięgam ci, że nie wiedziałem!
— Z gwiazd nie widać Bejgoły… A tymczasem twoja żona więcej wylała łez, niż ty wypisałeś matematycznych znaków.
— Jak to? Ona płakała?
— Myślę, że codziennie od lat piętnastu.
— Biada mojej głowie! — krzyknął matematyk.
— Były to jednak drobne deszcze przed wielką ulewą łez, co padnie w owym dniu, w którym wam każą stąd odejść.
— Nigdy, nigdy! — wołał brat. — Połóż rękę na sercu i przysięgnij, że mówisz prawdę!
— Kładę rękę na sercu — rzekł uroczyście profesor.
Matematyk runął na krzesło wedle przepisu Danta: “I upadł, jako ciało martwe pada”. Dyszał ciężko i mocował się z duszą jak Jakub z Aniołem. Po długiej chwili zaczął mówić tocząc słowa jak głazy:
— Dzisiaj jeszcze spalę moje papiery… Na nic mi one, skoro są oblane łzami… Partactwo, powiadasz? Precz z partactwem!
— Tak, tak! — rzekł profesor gorąco. — Wielkie rzeczy zostaw innym, co się na tym znają. Nie troskaj się o cudze sprawy… Świat da sobie radę bez ciebie! O drogi bracie! Strzeż domu, jak ci radzi ów wyborny chłopiec, Piotruś. Czy nie gniewasz się na mnie?