Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Kiedy chłopcy pozostali sami, szepnął Jacek gorąco:
— Słyszałeś?
— Słyszałem… To dziwne, że jego władza nie sięga poza tę wieżę.
— To wcale nie dziwne, bo to jest jakiś mały czarownik, gorszego gatunku. Gdyby był potężny, toby się nie żywił muchami i umiałby zrobić złoto. Żeby się dostać poza te mury i poza tę wieżę.
— Ale jak? ale jak?
— O, Boże! — modlił się Jacek. — O, matko najdroższa! Pomóżcie nam, pomóżcie nam stąd uciec!
— O Boże, o matko najukochańsza! — szeptał Placek. Wtem zawiał ogromny wiatr i płachta, do długiego przymocowana kija, zadrgała i załopotała tak mocno, że aż klasnęło.
— Placku! — szepnął Jacek. — Bóg nam dopomoże!
— Jak, jak?
— Widzisz tę płachtę?
— Widzę, mów prędzej!
— Widziałeś, jak wiatr porwał jego żonę?
— Widziałem… więc co? więc co?
— My jesteśmy już też jak cienie… gdybyśmy nie trzymali się tego głazu, wiatr by nas cisnął w dół…
— Tak… tak… ale by nas zabił…
— Nie zabije nas… Słuchaj! Noc się zbliża… potwór niedługo zaśnie, a nas zamknie tu, w wieży. Spojrzyj, gdzie on jest?
Placek wyjrzał przez zręby i rzekł:
— Obił ciotkę, bo bardzo krzyczała z żałości, i poszedł do szopy.
— O, dzięki Ci, Boże!
— Co chcesz uczynić?
— Jeszcze chwilę, jeszcze chwilę… Serce mi tak bije, że się boję, aby go potwór nie usłyszał… Już wieczór… Patrz, księżyc wschodzi nad lasem… Byle tylko wicher dął, byle tylko wicher dął!
Przytulili się do siebie nasłuchując. Na dole wszystko ucichło, a na górze wiatr wciąż się wzmagał.
— Módlmy się… — rzekł Jacek.
Uklękli na kamieniach i modlili się gorąco.
— A teraz — mówił szybko Jacek — albo śmierć, albo wybawienie.
Zaczął szeptać i coś bratu tłumaczyć. W chwilę potem ostrożnie wyjęli z osady kij z chorągwianą płachtą i odwiązali ją drżącymi od wzruszenia rękami; do czterech jej rogów uwiązali sznury, którymi była przymocowana do kija, i sami się nimi opasali dookoła.
— Boję się — szepnął Placek.
— Lataliśmy już na pelikanach! — rzekł Jacek. Rozpięli płachtę pod wiatr i mocno, kurczowym splotem objęli się ramionami.
— O, matko! — westchnęli równocześnie.
Nadleciał potężny wiatr i ujrzawszy dziwnego latawca, napełnił go sobą, wydął, szarpnął, uniósł w górę i poniósł ze szczytu wieży, gwiżdżąc z nadmiernej radości, szalonym pędem w tę stronę, gdzie zdumionymi oczyma patrzył na to wszystko księżyc.
Rozdział piętnastyw którym Jacek i Placek po rozmowie z Niewidzialnym ukradli z nieba księżyc 
Wiatr igrał nimi, jak wielki kot małą igra myszą, podrzucał ich w górę, wywracał w powietrzu albo niósł tuż przy ziemi. Drzewa wyciągały ramiona, aby, ich pochwycić, wody, świetliste w księżycu, rozpościerały się jak srebrne płótna, oczekując ich upadku. Potężny olbrzym jednakże, wichr, urodzony gdzieś na morzu, a lecący ku górom, nie pragnął ich śmierci, bo nagle się uciszywszy, złożył ich lekko i bez najmniejszej krzywdy w jakimś zapuszczonym ogrodzie.
Chłopcy uwolniwszy się od swojego żagla, lecz cisnąc go do piersi z wielkiej wdzięczności, odurzeni jeszcze i zdyszani, uczynili to, czego by byli nigdy nie uczynili przed dziesięciu laty; padli na kolana i modlili się gorąco. Serca aż w nich śpiewały z wielkiej radości, a dokoła jakby radowały się z nimi drzewa, co obudzone pierwszym powiewem daleko, daleko rodzącego się świtu, szemrały ze sobą, dziwiąc się tej napowietrznej jeździe istot bezskrzydłych.
Rozejrzeli się, nauczeni już ostrożnością, i ujrzeli opodal zapadły, ku ostatniej ruinie chylący się pałac, zarosłe i zapuszczone szpalery ogrodu, zżarte przez deszcze i liszajami mchów pokryte kamienne figury. Okiennice powypadały z zawias, zaledwie trzymając się na jednej, drzwi były otwarte, a po marmurowych, spękanych schodach pięły się ku pałacowi zielska, aby w nim zamieszkać i zagłuszyć go ostatecznie. Rozpadała się kawałami marmurowego ciała świetna kiedyś fontanna, której zabrakło już nawet paru kropel wody na łzy, aby opłakać śmierć tego domu.
W pierwszych promieniach słońca ujrzeli chłopcy dokładnie te ruinę.
— Smutny to jakiś dom, w którym od dawna nikt nie mieszka! — rzekł Jacek. — O, bracie, wydaje mi się on zaczarowanym zamkiem po dziesięciu latach niewoli. Odpoczniemy tu, a potem, kiedy się znowu staniemy podobni do ludzi, powędrujemy do naszej matki.
— O, tak — wykrzyknął gorąco Placek — cud jakiś nas wybawił. Zatrzymajmy na zawsze tę płachtę, co nas tu przyniosła. Trzeba by wejść do tego domu, ale ja już niczemu nie dowierzam. Jeden z nas ostrożnie wejdzie i zbada, czy nam kto tam jakiej nie gotuje zdrady.
— Ja pójdę! — rzekł Jacek.
— Dobrze, a ja będę czuwał w ogrodzie, aby nas kto nie zaskoczył. Smutny to jakiś dom, boję go się, Jacku. Może lepiej tam nie wchodzić?
— Wejdźcie spokojnie! — ozwał się jakiś głos tuż przy nich.
— Boże! — krzyknął Jacek.
— Uciekajmy! — zawołał Placek.
— Zostańcie — mówił głos. — Nikt wam tu żadnej nie uczyni krzywdy.
— Nie możemy wierzyć nikomu!
— Klnę się imieniem Boga żywego, że nic złego wam się nie stanie! — zawołał głos uroczyście.
— Kto jesteś ty, co przemawiasz?
— Jestem nieszczęśliwy.
— Czy nie możesz się ukazać?
— Na tym właśnie polega moje nieszczęście.
— Czy jesteś duchem?
— O, nie! Jestem człowiekiem, który nie posiada ciała.
— A cóż się stało z twoim ciałem?
— Długa to jest historia, którą wam opowiem. Wejdźcie do tego domu, w którym i ja mieszkam. Jesteście panem tego pałacu.
— Powiedziałeś, że nie uczynisz nam krzywdy!
— Przysiągłem wielką przysięgą, czemu mi nie wierzycie?
— Wierzymy ci, ale jęczeliśmy w długiej niewoli i lękamy się wszystkiego.