Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Siadła na krześle wskazanym przez pułkownika i podziękowała ciepłym uśmiechem, który mówił: „Przecież policjanci to tylko mężczyźni, więc nie muszą być wcale straszni”. Uśmiech adresowany był także do Poirota; cudzoziemcy tak łatwo ulegają damom. Natomiast inspektor Sugden Magdaleny nie obchodził.
— To wprost potworne. Jestem taka przerażona — załamywała ręce w wystudiowanym geście rozpaczy.
— Tak, to zrozumiałe, pani Lee — powiedział pułkownik Johnson ze współczuciem wprawdzie, ale i z pośpiechem. — Ogromny szok, oczywiście, ja wiem, ale to już przeszło. Teraz chcemy tylko usłyszeć od pani, co wydarzyło się tego wieczoru.
— Ale ja nic nie wiem! — krzyknęła. — Naprawdę! Przyjechaliśmy dopiero wczoraj. George tak bardzo nalegał, żebyśmy tu spędzili Boże Narodzenie. Och, czemu nie zostaliśmy w domu? Chyba już się z tego nigdy nie otrząsnę!
— Tak, to ciężkie przeżycie.
— Prawie nie znam rodziny męża, pan rozumie. Teścia widziałam chyba dwa razy w życiu: na weselu i kiedyś potem. Oczywiście z Alfredem i Lydią spotykałam się częściej, ale ogólnie biorąc, rodzina Lee to dla mnie obcy ludzie.
— Tak. Proszę powiedzieć, kiedy po raz ostatni widziała pani teścia żywego.
— Dzisiaj po południu. To było okropne!
— Okropne? Dlaczego?
— Byli tacy wściekli!
— Kto był wściekły?
— Och, wszyscy… Nie mówię o George’u. Jemu ojciec nic nie powiedział ale innym zdrowo wygarnął.
— Ale co właściwie zaszło?
— Teść wezwał nas wszystkich, a kiedy przyszliśmy, akurat głośno rozmawiał przez telefon z notariuszem o zmianie testamentu. Potem zbeształ Alfreda za ponurą minę. A Alfred, zdaje się, był wściekły w związku z powrotem Harry’ego. Następnie teść powiedział, że jego żona, która nie żyje już od wielu lat, miała ptasi móżdżek, czy coś w tym rodzaju. Na to skoczył ku niemu David, który wyglądał tak, jakby chciał ojca zamordować… — Och! — urwała nagle, w oczach błysnęło przerażenie. — Nie to chciałam powiedzieć… miałam na myśli co innego!
— Rozumiem, to tylko taka metafora — uspokajał Magdalenę pułkownik Johnson.
— Więc tam, u teścia, żona Davida, Hilda, odciągała go na bok i uciszała. Teść zaś wyrzucił nas wszystkich i oświadczył, że dzisiaj nie chce już nikogo widzieć. Więc poszliśmy sobie.
— A teraz proszę nam powiedzieć, gdzie pani była, gdy popełniono zbrodnię.
— Zaraz, niech pomyślę. Wydaje mi się, że byłam w salonie.
— Nie jest pani pewna?
Magdalena zamrugała oczami i spuściła powieki.
— Oczywiście! Jaka głupia jestem… Poszłam zadzwonić. Wszystko mi się już poplątało.
— Więc telefonowała pani. Czy tutaj, z tego pokoju?
— Tak, to jedyny telefon oprócz tego na piętrze, w pokoju teścia.
— Czy ktoś jeszcze był tutaj z panią? — spytał inspektor Sugden.
Magdalena otworzyła szeroko oczy.
— Och, nie. Byłam zupełnie sama.
— Długo pani tu była?
— No, trochę. Dzisiaj wieczorem nie tak łatwo o połączenie.
— A więc to była rozmowa zamiejscowa?
— Tak. Rozmawiałam z Westeringham.
— A potem?
— A potem rozległ się ten straszny krzyk i wszyscy pobiegli, drzwi były zamknięte, trzeba je było wyłamać. Och! Prawdziwy koszmar! Nigdy tego nie zapomnę!
— Naturalnie, naturalnie — pocieszał ją mechanicznie pułkownik. — Czy wiedziała pani, że teść trzymał w sejfie diamenty znacznej wartości?
— Nie. Diamenty? — Magdalena wyglądała na szczerze zdumioną. — Prawdziwe diamenty?
— Diamenty warte dziesięć tysięcy funtów — dodał Herkules Poirot.
— Ooch! — w tym westchnieniu zawarła się kwintesencja kobiecej chciwości.
— Dobrze — skonkludował pułkownik Johnson. — Myślę, że na razie to wszystko. Nie będziemy pani dłużej kłopotać.
— O, dziękuję — wstała, uśmiechnęła się do Johnsona i Poirota tak, jak uśmiechają się małe dziewczynki, gdy mają okazać wdzięczność. Wyszła z podniesioną głową.
— Może pani poprosi tu szwagra, pana Davida Lee — krzyknął za nią pułkownik, zamykając drzwi.
Wrócił do stołu i powiedział:
— Więc co panowie sądzą? Coś wyławiamy. Zwróciliście uwagę, że George Lee usłyszał krzyk, kiedy telefonował, i jego żona usłyszała krzyk, kiedy telefonowała. Ktoś tu się mija z prawdą. Co pan o tym sądzi, Sugden?
— Nie chciałbym obrażać tej damy, ale wygląda mi ona na mistrzynię w obskubywaniu mężczyzn z pieniędzy, chyba jednak nie jest zdolna do podrzynania im gardeł. Wielu pozbawi trzosu, ale nikomu nie odbierze życia.
— Nigdy nie wiadomo, mon vieux[6] — mruknął Poirot. Pułkownik zwrócił się teraz do niego:
— A pan, Poirot, co pan sądzi?
Herkules Poirot pochylił się nad stołem, poprawił bibularz i strącił jakieś niewidoczne brudy z podstawy lichtarza.
— Pragnę zwrócić uwagę, że coraz wyraźniej rysuje nam się charakter zmarłego pana Simeona Lee. A charakter ofiary ma zwykle podstawowe znaczenie dla czynów kryminalnych.
— Nie bardzo pana rozumiem — inspektor Sugden skierował ma Poirota niedowierzające spojrzenie.