Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


— Tomek!
— Poznaj moją żonę — to jest Basia. Basiu — to jest Brygida. Najbardziej odlotowa panienka w naszej budzie!
— Ciągle jeszcze „panienka”? — z rozbrajającym uśmiechem pyta Basia.
— Kochanie — z wyrzutem mruczy Tomek.
„A niech ci będzie zołzo” — myślę nawet życzliwie o tej Basi, bo za chwilę siedzimy z Tomkiem przy stoliku pogrążeni w „naszych” sprawach i plotkach. Wypiliśmy trzy lampki szampana, jedną po drugiej, i nawet nie zauważyliśmy, kiedy Basia i Konrad zaczęli tańczyć.
„No, to ci się trafiło, Basiu” — zdążyłam pomyśleć i utonęłam w ramionach faceta, z którym stanowiłam jedno. Przynajmniej w tańcu. Uwielbiałam z nim tańczyć. Tak jak dziesięć lat temu, dookoła nas zrobiło się pusto. Był tylko on i ja! Boże! Jak ja dawno nie tańczyłam. Wszystko, co było po drodze, to tylko nędzna namiastka! Zapomniałam o całym świecie... Znów byłam dziewczyną w sukience w kwiatki, w olbrzymim kapeluszu przystrojonym gałązkami kwitnącej wiśni... Kochałam Tomka jak kiedyś, i on tulił mnie tak, jakby nie było tych dziesięciu lat, które nas dzieliły. Nie wiem, dlaczego wówczas się rozstaliśmy. Może nie byliśmy na tyle dorośli, żeby rozmawiać o otaczającym nas świecie bez uwzględniania opcji politycznych naszych ojców: lekarza — antykomunisty i inżyniera — byłego już komunisty. Teraz wiem, że mogłabym pójść za nim na koniec świata. Zakończyliśmy taniec żegnani brawami całej sali. Ale kiedy wróciliśmy wreszcie do stolika, Basia była nadąsana, a Konrad prawie obrażony. Kiedy Basia i Tomek znikli gdzieś w okolicy bufetu (niezły pretekst: „Jestem ciągle głodna, jak to kobieta w ciąży” — syknęła jadowicie), Konrad zaczął robić mi wyrzuty. Nie mogłam zrozumieć, o co chodzi. O to, że tańczyłam? O to, że się przytulałam? „Chyba zwariował” — pomyślałam. „A co on za jeden?”
— Nic nie rozumiesz! — krzyczał prawie. — Dla każdego mężczyzny taniec to gra wstępna!
„O mój Boże!” — pomyślałam. „Jeśli taniec z tobą miał być grą, to...” — Ciarki przeszły mi po plecach.
— Nie wiesz, ile dla mnie znaczysz — plótł jak poparzony Konrad.
— Ciekawe, ile? — syknęłam i próbowałam wstać. W tym momencie zupełnie nieoczekiwanie wpadł na mnie Olo, najbardziej zakręcony facet, jakiego w życiu widziałam. Porwał mnie do tańca, nie pytając Konrada o zgodę. „A niby dlaczego miał pytać?” — wykrzykiwałam buńczucznie w duchu, rozważając jednocześnie dość hańbiącą sytuację. Przecież nikt nie zachowałby się tak jak Olo, gdybym była z mężem albo z narzeczonym.
„Kurde! Dlaczego tak jest?” — myślałam rozpaczliwie od momentu, kiedy musiałam trzymać Ola za ręce, bo nieustannie wędrowały w te miejsca na moich plecach, poniżej dekoltu, gdzie sukienki już nie było, i jednocześnie wysłuchiwać jego opowieści o tym, że rozwodzi się z żoną. Drugą.
To nawet nie było nieprzyjemne. Powiedzmy, że było miłe do momentu, w którym jego słynny zegarek — zdążył opowiedzieć całą historię zegarka odziedziczonego po ojcu — podczas jakiegoś intensywnego boogie-woogie wpadł za dekolt sukienki. To znaczy — za dekolt z tyłu, na plecach. Próbowałam sama poradzić sobie z odczepieniem zegarka... Szarpnęłam i zegarek był uratowany. Gorzej było z suknią. „Gorzej” — to delikatnie powiedziane. Było źle. Właściwie było fatalnie. Prawdę mówiąc, było tak, że teraz mogłam już tylko umrzeć. Suknia — wziąwszy pod uwagę szamotaninę z Olem — była w strzępach.
„Niech żywi nie tracą nadziei”. Szybko wypiłam kilka kieliszków wina i chyba coś jeszcze, żeby zapomnieć o tym, że to nie moja suknia jest w strzępach, tylko pożyczona od Ani. Ktoś spinał mi suknię szczęśliwie znalezioną agrafką, aby nie opadła ze mnie zupełnie.