Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


— Carney, tu Tęcza. — Clark zrobił przerwę. — Kapitanie, czy to połączenie radiowe
jest bezpieczne?
— Transmisja jest kodowana.
John omal się sam nie sklął za naruszenie zasad korespondencji radiowej. — W porządku,
Carney, co się dzieje?
— Proszę zaczekać, łączę z dyrektorem. — Rozległ się trzask i trochę szumów. — John?
— spytał nowy głos.
— To ja, Dan.
— Co się dzieje?
— Trzech. Hiszpańskojęzyczni. Niezbyt rozgarnięci. Wzięliśmy ich.
— Żywych?
— Zgadza się — potwierdził Clark. — Powiedziałem pilotowi, żeby leciał do Gander.
Będziemy tam za...
— Dziewięć-zero minut — podpowiedział drugi pilot.
— Półtorej godziny — ciągnął John. — Niech Mounties już czekają, żeby zabrać tych
trzech. I zadzwoń do Andrews, potrzebny będzie nam transport do Londynu.
Nie musiał wyjaśniać, dlaczego. To miał być zwykły, rejsowy lot, ale teraz trzej
oficerowie — w tym dwaj z żonami — już nie podróżowali incognito. Pozostawanie na pokładzie nie miało sensu. Po co pasażerowie mieli sobie dokładnie zapamiętać ich twarze? Większość chciałaby im pewnie postawić drinka, ale to też nie był dobry pomysł. Wszelkie starania, jakich dołożono, żeby Tęcza była równie skuteczna, co tajna, wzięły w łeb przez trzech głupkowatych
Hiszpanów, czy kim tam byli. Kanadyjska policja ustali to, zanim przekaże porywaczy amerykańskiej FBI.
— W porządku, John. Zaraz się tym zajmę. Zadzwonię po René, niech wszystko
zorganizuje. Potrzeba ci jeszcze czegoś?
— Tak, wyślij mi kilka godzin snu, dobrze?
— Czego tylko sobie życzysz, stary — odpowiedział dyrektor FBI ze śmiechem i
rozłączył się. Clark zdjął słuchawki i odwiesił je na miejsce.
— Kim pan, do diabła, jest? — domagał się odpowiedzi kapitan. Wyjaśnienia, jakie dotąd
otrzymał, zupełnie go nie satysfakcjonowały.
— Moi przyjaciele i ja należymy do służby ochrony lotów; przypadkiem byliśmy na
pokładzie. Czy to jasne, sir?
— Chyba tak — odparł Garnet. — Jestem szczęśliwy, że się wam udało. Ten, który był
tu, w kabinie, wyglądał na trochę nienormalnego, jeśli pan rozumie, co mam na myśli. Przez chwilę cholernie się niepokoiliśmy.
Clark uśmiechnął się i pokiwał głową ze zrozumieniem. — Ja też.

* * *
Robili to już od jakiegoś czasu. Niebieskie mikrobusy — było ich cztery — krążyły po
Nowym Jorku, zbierając bezdomnych i dostarczając ich do schronisk, prowadzonych przez
korporację. Lokalna telewizja już rok temu informowała o tej jakże pożytecznej, dobrze
zorganizowanej operacji. Korporacja otrzymała dziesiątki ciepłych listów, a potem wszyscy zapomnieli, jak to zwykle bywa. Dochodziła północ, jesień była tego roku dość chłodna.
Mikrobusy były w drodze, zbierając bezdomnych ze środkowego i dolnego Manhattanu. Robiono to zupełnie inaczej niż kiedyś policja. Ludzie, którym pomagano, nie byli do niczego zmuszani.
Ochotnicy z korporacji pytali grzecznie, czy delikwent nie chciałby spędzić nocy w łóżku z czystą pościelą, bezpłatnie i bez żadnych komplikacji religijnych, typowych dla większości
„misji”, jak nazywano tego rodzaju placówki. Tym, którzy odmawiali, zostawiano koce,
ofiarowane przez pracowników korporacji, śpiących teraz we własnych łóżkach lub oglądających telewizję — także dla personelu udział w tym programie był dobrowolny. Niektórzy bezdomni woleli nie korzystać z pomocy; może czuli się w ten sposób wolni. Większość korzystała —
nawet nałogowi pijacy lubią łóżka i prysznice. W tej chwili było ich w mikrobusie dziesięciu i
dla kolejnych brakowało już miejsca. Wszystkim ochotnicy pomogli wejść do samochodu i zapiąć pasy ze względów bezpieczeństwa.
Żaden nie wiedział, że był to PIĄTY z czterech mikrobusów operujących na dolnym