Borden
wprawdzie zmniejszył do minimum sankcje za wprowadzanie sys-
temu w błąd, ale praktyka szła swoją drogą. Wiadomo, że 28 r facet,
który kantuje automaty i zaciera ślady swojej obecności, nie ma czy-
stego sumienia.
Przeciwko pierwszej ewentualności przemawiał natomiast rażący
brak profesjonalizmu, do czego żaden faj-ter nigdy by nie dopuścił.
Najpierw — kiedy dwóch ludzi, w dodatku obaj z rejestru uzdolnio-
nych (fakt, o tym mogli nie wiedzieć) zaczyna się ukrywać niemal
jednocześnie, nawet najgłupszy śledczy musi ich ze sobą natychmiast
skojarzyć. Po drugie, werbowanie Kensicza w zamkniętym, choć za-
tłoczonym pomieszczeniu zakrawało na ostatnią amatorszczyznę. I to
jeszcze w miejscu ostatniej rejestracji, gdzie tempaxowanie było czyn-
nością rutynową. Mógł z nim gadać na ulicy, wtedy to co innego. A
przynajmniej nie podawać na głos miejsca i terminu spotkania, na-
pisać mu wszystko na kartce i wsadzić do torby. Czego ich teraz uczą
na tych kursach? Szarżował, wystawiał im na przynętę Kensicza, żeby
odciągnąć uwagę od Hornena? — mógł nie wiedzieć o jego zdolno-
ściach i liczyć, że się o nim nie dowiedzą. A może naprawdę był głu-
pi? Jeżeli tak, nie daj Boże, to koniec. Cała robota starczy ledwie na
wzmiankę w biuletynie. Rozważenie pytań zostawił sobie Tonkai na
później. Teraz najważniejsze było, żeby o niczym nie zapomnieć. Kie-
dy indziej zwaliłby robotę na Boleya i Drauna. Zwłaszcza na Drauna
— facet zjadł na tym zęby i nie trzeba było mu nic mówić. Ale przy
S-4 wolał zająć się robotą sam. Po odesłaniu raportu przystąpił do
puszczania w ruch kolejnych trybów śledczej maszynerii. Rutynowe
sprawdzenie wszystkich kontaktów całej trójki poszukiwanych pod-
czas ostatnich miesięcy. Wertowanie rejestracji wszystkich notowa-
nych, z obu kluczy. Sprawdzenie facetów robiących nakładki i lewe
żetony — zostawili ich nienaruszonych właśnie po to, żeby następne
spiski miały się do kogo zwrócić. Kazał też Boleyowi uruchomić po-
spolitniaków, żeby sprawdzili wszystkie ostatnie przelewy, lewe trans-
akcje i dillerów. I tak dalej — po każdej komendzie, wprowadzonej
przez Tonkaia na terminal, maszyna nabierała rozpędu, wciągając do
roboty coraz to nowe agendy Instytutu. Czekał jeszcze na wyciąg z
danych Sayena. Chciał wiedzieć, skąd się wziął, co robił przed kur-
sem — to czasem bardzo się przydaje. I jak na złość, okazało się, że
na kurs przyszedł z innej strefy. Cholera by nadała, zezwolenia na sta-
łą zmianę stref dawano bardzo rzadko, nigdy więcej niż raz — i aku-
rat jemu musiał się taki pacjent trafić. W obrębie strefy ściągnęło się
wszystkie dane w kilka minut, sprzężenie z innym systemem ochron-
nym mogło potrwać nawet parę godzin.
Przetarł dłonią twarz i oczy. Ładny dzień, nie ma co. A ranek był taki
przyjemny. Mokarahn go męczy, co druga sprawa — Tonkai. I bardzo
dobrze, o to właśnie chodzi. Że nie nawali, był spokojny.
Właściwie to robota nie wyglądała na skomplikowaną. Wydawała
się tak prosta, że aż to niepokoiło. Parędziesiąt minut tempaxowania
i po wszystkim. Wierzyć się nie chce, żeby jakakolwiek sprawa mogła
być tak łatwa. Do pancerki podszedł Draun z informacją, że tempax
jest gotowy. Tonkai ruszył za nim przez korytarze opuszczonego gma-
szyska. Tak, ktokolwiek wymyślił tę nazwę, trafił doskonale. Trumien-
ny nastrój. Zeszli do piwnic. Brnąc po kolana w śmieciach dotarli do
sali, którą Say-en wyznaczył Kensiczowi na miejsce spotkania.
Mały, wybetonowany pokoik bez okien, oświetlony teraz kilkoma
lampami na stojakach. Tonkai wzdrygnął się, zamykając za sobą po-
tężne, stalowe drzwi. Zdziwiło go trochę, że w salce było stosunkowo
czysto. Wszystkie piwnice trumny zalegały szmaty i papiery, cuchnę-
ło w nich przeraźliwie odchodami. Tu włóczędzy chyba nie zagląda-
li. Tonkai też poczuł, że nie potrafiłby w tym miejscu zasnąć, choć-
by był na nie wiedzieć jakiej bani. Wondenowi również to pomiesz-
czenie najwyraźniej nie służyło. Czoło pokrywał mu perlisty pot, usta
wykrzywiał jakiś dziwny niepokój.
— Co jest? — Tonkai stuknął go w ramię.
— Nic, kapitanie. Nic konkretnego — Wonden zdobył się na wy-
muszony uśmiech. Rozpiął kołnierzyk koszuli. — Straszny tu zaduch.
Gorąco.
— Wentylacja nie działa od dwudziestu lat — rzucił z boku któryś
z techników.