Żołnierz, który poprzednio rozmawiał z namiestnikiem dźwignął go w górę
pod pachy; drugi włożył mu obuszek w dłoń, na którym nieznajomy wsparł się z całej siły.
Twarz jego była jeszcze czerwona, żyły jej nabrzmiałe. Na koniec przyduszonym głosem wy-
krztusił pierwszy wyraz:
– Wody!
Podano mu gorzałki, którą pił i pił, co mu widocznie dobrze zrobiło, bo odjąwszy wreszcie
flaszę od ust, czystszym już głosem spytał:
– W czyich jestem ręku?
Namiestnik powstał i zbliżył się ku niemu.
– W ręku tych, co waści salwowali.
– Przeto nie waszmościowie schwycili mnie na arkan?
– Mosanie, nasza rzecz szabla, nie arkan. Krzywdzisz waść dobrych żołnierzów podejrze-
niem. Złapali cię jakowiś łotrzykowie udający Tatarów, których jeśliś ciekaw, oglądać mo-
żesz, bo oto leżą tam porżnięci jak barany.
To mówiąc wskazał ręką na kilka ciemnych ciał leżących poniżej wyniosłości.
A nieznajomy na to:
– To pozwólcie mi spocząć.
Podłożono mu wojłokową kulbakę, na której siadł i pogrążył się w milczeniu.
Był to mąż w sile wieku, średniego wzrostu, szerokich ramion, prawie olbrzymiej budowy
ciała i uderzających rysów. Głowę miał ogromną, cerę zawiędłą, bardzo ogorzałą, oczy czarne
i nieco ukośne jak u Tatara, a nad wąskimi ustami zwieszał mu się cienki wąs rozchodzący się
dopiero przy końcach w dwie szerokie kiście. Twarz jego potężna zwiastowała odwagę i du-
mę. Było w niej coś pociągającego i odpychającego zarazem – powaga hetmańska ożeniona z
tatarską chytrością, dobrotliwość i dzikość.
Posiedziawszy nieco na kulbace, wstał i nad wszelkie spodziewanie, zamiast dziękować,
poszedł oglądać trupy.
– Prostak! – mruknął namiestnik.
Nieznajomy tymczasem przypatrywał się uważnie każdej twarzy, kiwając głową jak czło-
wiek, który odgadł wszystko, po czym wracał z wolna do namiestnika, klepiąc się po bokach i
szukając mimowolnie pasa, za który widocznie chciał zatknąć rękę.
Nie podobała się młodemu namiestnikowi ta powaga w człeku oderżniętym przed chwilą
od powroza, więc rzekł z przekąsem:
– Rzekłby kto, że wasze znajomych szukasz między owymi łotrzykami albo że pacierz za
ich duszę odmawiasz.
Nieznajomy odparł w powagą:
– I nie mylisz się waść, i mylisz: nie mylisz się, bom szukał znajomych, a mylisz się, bo to
nie łotrzykowie, jeno słudzy pewnego szlachcica, mego sąsiada.
– Tedy widocznie nie z jednej studni pijacie z onym sąsiadem.
Dziwny jakiś uśmiech przeleciał po cienkich wargach nieznajomego.
– I w tym się waść mylisz – mruknął przez zęby.
Po chwili dodał głośniej:
– Ale wybacz waszmość pan, żem mu naprzód powinnej nie złożył dzięki za auxilium i
skuteczny ratunek, który mnie od tak nagłej śmierci wybawił. Waści męstwo stanęło za moją
nieostrożność, bom się od ludzi swoich odłączył, ale też wdzięczność moja dorównywa
waszmościnej ochocie.
To rzekłszy wyciągnął ku namiestnikowi rękę.
Ale butny młodzieńczyk nie ruszył się z miejsca i nie spieszył z podaniem swojej; nato-
miast rzekł:
7
– Chciałbym naprzód wiedzieć, jeżeli ze szlachcicem mam sprawę, bo chociaż o tym nie
wątpię, jednakże bezimiennych podzięków przyjmować mi się nie godzi.
– Widzę w waszmości prawdziwie kawalerską fantazję – i słusznie mówisz. Powinienem
był zacząć od nazwiska mój dyskurs i moją podziękę. Jestem Zenobi Abdank, herbu Abdank z
krzyżykiem, szlachcic z województwa kijowskiego, osiadły i pułkownik kozackiej chorągwi
księcia Dominika Zasławskiego.
– A ja Jan Skrzetuski, namiestnik chorągwi pancernej J. O. księcia Jeremiego Wiśniowiec-
kiego.
– Pod sławnym wojownikiem waść służysz. Przyjmże teraz moją wdzięczność i rękę.
Namiestnik nie wahał się dłużej. Towarzysze pancerni z góry wprawdzie patrzyli na żołnie-
rzów spod innych chorągwi, ale pan Skrzetuski był na stepie, na Dzikich Polach, gdzie takie
rzeczy mniej szły pod uwagę. Zresztą miał do czynienia z pułkownikiem, o czym zaraz na-
ocznie się przekonał, bo gdy jego żołnierze przynieśli panu Abdankowi pas i szablę, i krótki
buzdygan, z których go rozpasano dla cucenia, podali mu zarazem i krótką buławę o osadzie z
kości, o głowie ze ślinowatego rogu, jakich zażywali zwykle pułkownicy kozaccy. Przy tym
ubiór imci Zenobiego Abdanka był dostatni, a mowa kształtna znamionowała umysł bystry i otarcie się w świecie.
Więc pan Skrzetuski zaprosił go do kompanii. Zapach pieczonych mięs jął właśnie rozcho-
dzić się od stosu, łechcąc nozdrza i podniebienie. Pachoł wydobył je z żaru i podał na latercy-
nowej misie. Poczęli jeść, a gdy przyniesiono spory worek mołdawskiego wina uszyty z koźlej
skóry, wnet zawiązała się żywa rozmowa.
– Oby nam się szczęśliwie do domu wróciło! – rzekł pan Skrzetuski.
– To waszmość wracasz? skądże, proszę? – spytał Abdank.
– Z daleka, bo z Krymu.
– A cóżeś waszmość tam robił? z wykupnem jeździłeś?
– Nie, mości pułkowniku; jeździłem do samego chana.
Abdank nastawił ciekawie ucha.
– Ano to, proszę, w piękną waść wszedłeś komitywę! I z czymże do chana jeździłeś?
– Z listem J. O. księcia Jeremiego.
– To waść posłował! O cóż jegomość książę do chana pisał?
Namiestnik popatrzył bystro na towarzysza.