Na ogół mogli i żydowscy partyzanci ginąć w ubraniu. Nago umierali najbezbronniejsi, starzy, kobiety, kaleki, dzieci. Nadzy, jak przyszli na świat, szli w glinę. Mord stanowił tu naraz surogat wymiaru sprawiedliwości i miłości. Kat stawał przed rasą obnażonych ludzi, już gotujących się na śmierć, na wpół ojcem, na wpół kochankiem, on miał im zadać śmierć sprawiedliwą, jak ojciec sprawiedliwie wymierza chłostę, jak wpatrzony w nagość kochanek udziela pieszczoty. Czy to być może? Czy wolno tu mówić o jakiejkolwiek więzi z miłością, niechby nawet makabrycznie sparodiowaną? Czy nie jest taka wykładnia nieodpowiedzialną fantasmagorią?
Aby zrozumieć, dlaczego tak właśnie było, mówi Aspernicus, musimy zająć się drugą, po etyce zła, kariatydą hitleryzmu, jaką był kicz. W przeciwnym razie umknie nam najgłębszy, bo ostatni sens owego ludobójstwa.
Aspernicus tak ogranicza to pojęcie: nic stworzonego po raz pierwszy nie może być kiczem. Jest to zawsze naśladowanie tego, co kiedyś jaśniało w kulturze autentycznością, lecz było powtarzane i wylizywane tak długo, aż zeszło na psy. To wersja późna, jak pacykarska kopia mistrzowskiego obrazu, poprawiana przez bezmyślnych naśladowców, zaślepiających kształty i barwy oryginału, kładących coraz więcej farb i werniksu podług coraz pośledniejszych gustów, gdyż kicz wymizdrzony, pyszniący się sobą, ostentacyjny, to już zwykle kres drogi, to degradacja bardzo starannie wykończona, dopracowana w szczegółach, to kompozycja w stanie schematycznego zatwardzenia, bo szkic zasadniczo nie może być kiczem, stwarza bowiem patrzącemu oku szansę ratowniczych dopowiedzeń, czego nigdy nie robi pewny siebie kicz. Tak zwany zły smak to w kiczu jego nie zamierzona śmieszność uroczystej powagi napompowanych do wypęku symboli. Jako istota stylu w hitleryzmie przejawiał się kicz we wszystkich jego poczynaniach. W architekturze jako monumentalizm na baczność, jako panteony w daleko posuniętej ciąży, jako gmachy z urzędu szantażujące ogromem, o drzwiach i oknach dla olbrzymów, z rzeźbami przedstawiającymi gołych siłaczy i gołe boginie na posterunkach, bo ten kicz miał wymuszać korny zachwyt w pozycji zasadniczej, jeśli nie aż przestrach, więc ogłaszał siebie z wyniosłością, wewnętrznie pusty. Można było brać wzory i z Grecji, i z Rzymu, i z Hausmannowskiego Paryża, lecz w sferze ludobójstwa trudno przychodziło się temu stylowi zamanifestować, ponieważ istniały szanowne style, które można było rozdymać wielkomocarstwowe, lecz gdzież było brać wzorce rzeźni dla ludzi? Toteż na pierwszy plan wystąpiła tu techniczna strona masakry i urządzenia śmierci odznaczały się funkcjonalizmem dlatego dość prymitywnym, bo nie warto było inwestować znaczniejszych środków w technikę, skoro gdzie się dało zastępowała ją kolaboracja samych ofiar, które, dopóki żyły, zajmowały się transportem, rewidowaniem i ogołacaniem trupów. A jednak kicz przesączył się do obozów, na place apelowe, bo się wkradł w dramaturgię taśmowego mordu, choć nikt tego nie zamierzył.
De Sade, arystokrata z dziada pradziada, nie starał się o herbową oprawę w mnożonych przez siebie orgiach, ponieważ wysoki stan był mu przyrodzony, więc zgodnie ze swym credo libertyna lżył śmiało i kalał znaki tradycyjnego wyniesienia ponad motłoch, nieświadomie pewien, że nic nie może go pozbawić górnej pozycji: gdyby go spotkała gilotyna, też by w końcu ścięto markiza Donata Alfonsa Franciszka z ojca hrabiego de Sade i matki pochodzącej z bocznej linii królewskiego domu Bourbonów. Lecz konkwista hitlerowska była arywizmem lumpów, prostaków, synów podoficerskich, pomocników piekarskich i trzeciorzędnych pismaków, co łaknęli wywyższeń jak zbawienia, a osobisty udział w rzezi, do tego permanentny, zdawał się utrudniać im ten awans. Jakiż więc wzór mogli ścigać,; jak mieli udawać i kogo, żeby, choć po kolana we flakach, nie utracić w tej rzeźni z oczu górnych aspiracji? Droga dla nich najdostępniejsza, kiczu, daleko ich doprowadziła, bo do samego Boga… do surowego Boga Ojca oczywiście, a nie do mazgaja Jezusa, Boga litości i zbawienia przez złożoną z siebie ofiarę.