A gdy zrozumieli, zaczynają się uśmiechać. Kilku mężczyzn ostro dowcipkuje, jakaś paniusia skoczyła po parasolki i przynosi je. Niestety, damskie - z kolorowego jedwabiu, czarnych nie ma. - Dobra! - woła powstaniec; widać, że jest z tej kolorowości zadowolony. Otwiera obydwie i wtyka je na dwóch skrzydłach barykady. No, teraz wszystko w porządku. Wiadomo, że tu jest barykada “Parasola”. Ludzie dowcipkują coraz głośniej i praca znów staje się żywa, energiczna. Tylko głęboko na dnie serca nurtują jeszcze resztki uczuć, rozbudzonych przez tamten, nienawiścią i zaciętością groźny głos megafonu. Teraz megafon, roztrzaskany kamieniami, szczerzy swe bakelitowe resztki.
*
Zapadał zmrok. Przy barykadzie z parasolkami pusto. Robota już skończona. Od czasu do czasu rozlegają się strzały i wzdłuż Żytniej pogwizdują niekiedy kule. Ludzie wolą nie wychylać się bez potrzeby z bram. Garbaty i Zbyszek przycupnęli przy jednym z końców barykady i obserwują przedpole. Kropi deszcz. Chłopcy są w płaszczach.
- Słuchaj, Garbaty, zawsze mnie korciło, żeby spytać. Czemu się tak nazwałeś? Przecież jesteś prosty jak zapałka.
- Eee, głupia historia. Inni mają przyzwoite pseudonimy, ale mnie się nie powiodło. Jak sformowano nas, przyszedł Kopeć i powiada, żeby każdy podał pseudonim. Kilku namyślało się za długo. Kopeć zdenerwował się i raz - dwa zadecydował: “Ty będziesz Garbaty, ty będziesz Góral, ty będziesz Wiśnia” - no i tak już zostało. Ten Kopeć - to narwaniec. Ja ostatecznie przyzwyczaiłem się, ale Wiśnia do dziś czuje żal.
Szum motoru, na przedpolu wyłonił się motocykl z żandarmem. Garbaty i Zbyszek chwycili broń, sypnęły się strzały. Motocykl mignął i znikł za zakrętem.
Ktoś od tyłu, pod murem, zbliżał się do barykady. Wysoki, w ciemnoszarym płaszczu, z pręcikiem w dłoni - Dyrektor, Pług.
- Oszczędzać amunicji. Jeden strzał - jeden Niemiec. - A po chwili:
- Panie Garbaty, proszę sprowadzić dowódcę plutonu.
I do Kopcia, gdy ten przybiegł:
- Olla, panie Kopeć. Wolałbym mieć barykadę nie w poprzek Żytniej, lecz w poprzek Karolkowej. I coś bardziej solidnego, wedle wszelkich zasad sztuki, nie prowizorycznie jak ta. Po zbudowaniu proszę barykadę podminować. Pan rozumie? Ale tę tutaj barykadę proszę zostawić też.
Pług odszedł. Kopeć też zniknął. Obydwaj chłopcy znów zostali przy barykadzie sami. Mijały wolno minuty, dziesiątki minut. Lesznem i Wolską szły czasem czołgi. Na Okopowej przez dłuższy czas trwała gwałtowna strzelanina. Gdzieś w stronie Pawiej wybuchać zaczęły granaty. Chodnikami, pod murami domów, przemykali się ludzie. Deszcz nie przestawał siąpić. Robiło się coraz ciemniej.
Z bramy wyszedł powstaniec z karabinem na ramieniu i powoli zbliżał się do barykady.
Któryś z drużyny Andrzeja Wojnicza - pomyślał Garbaty. Nie znał tamtych - dobrze. Nadchodzący stanął przy dwóch skulonych w załomie barykady postaciach.
- Ależ tu nudy, rany boskie! Nic się nie dzieje. Idę coś zadziałać.
Gwizd kuli - strzał! I Garbaty, oniemiały z wrażenia, widzi, jak przybysz chwyta się za pierś. Stoi chwilę nieruchomo i pada, zalewając krwią płaszcz Garbatego. Nawet nie krzyknął, jęknął tylko nieludzko.
Garbaty nie byt nowicjuszem w walkach. Uczestniczył w ciężkiej akcji majowej na Stamma. Ale ta pierwsza w jego oczach krew powstańca, krew przelana tak niespodzianie, tak dziwacznie wywołała we wrażliwym nerwowo stan bliski szoku: Garbaty czuł, jak krople potu występują mu na czole.
Giewont był wściekły. Ten powolny flegmatyk przejawiał stan swoich uczuć jedynie wzmożoną ruchliwością oczu. Ale właśnie tę rozbiegane oczy w nieruchomej, krępej postaci robiły na grupce młodych ludzi niepokojące wrażenie.
Była już noc. Pierwsza noc powstania. Tu i ówdzie rozlegały się strzały lub wybuchy. Zachodnią i północno-zachodnią część nieba rozświetlały łuny kilkudziesięciu pożarów. Nad Wolą? Nad Kołem? Giewont usiłuje określić miejsce pożarów po raz nie wiadomo który, wciskając się wraz z towarzyszami w załom muru, aby zejść z drogi zbliżającego się szybko pasma przyćmionych świateł samochodowych. Samochody przejechały, wychodzą więc na chodnik i tuż pod murami kamienic posuwają się jeden za drugim w kierunku łuny pożarowej. Tylko Giewont ma właściwą broń, piękny pistolet walter. Reszta idzie niemal “na wariata”, mając głównie w chlebakach po jednej lub dwie sidolówki - granaty własnego wyrobu z puszek po proszku do czyszczenia, napełnionych materiałem wybuchowym.