Plomba obecnego Pinnera jest w tym samym zębie i od razu uderzyła mnie swoją identycznością. Gdy porów-nałem głos oraz figurę obydwu braci i odrzuciłem to, co łatwo można zmienić za pomocą brzytwy i farby, nie wątpiłem już dłużej, że obydwaj Pinnerowie to jedna i ta sama osoba.
Rzecz prosta, bracia mogliby być bardzo podobni, trudno jednak przypuścić, by mieli za-plombowany ten sam ząb, w tym samym miejscu. Pinner wkrótce mnie pożegnał i wróciłem od niego jak zaczadzony. Przede wszystkim zlałem głowę zimną wodą i tak orzeźwiony po-cząłem rozmyślać nad swym losem. Po co mnie wysłał z Londynu do Birmingham? Po co sam tu przybył przede mną? Po co pisał list sam do siebie? Było to wszystko dla mnie zbyt zagadkowe, nie mogłem się z tym uporać – i postanowiłem udać się do pana, panie Holmes.
179
–Jak ci się to podoba, Watsonie? – zapytał Holmes, gdy Pickroft skończył swe opowiadanie. – Co? Nieźle by było, gdybyśmy zobaczyli pana Pinnera w jego tymczasowym biurze Towarzystwa Sródziemno––Francusko–Harwardzkiego?
– Ale jak to urządzić? – zapytałem.
– O, to nic trudnego – rzekł Pickroft. – Powiem mu, że panowie jesteście mymi przyjaciółmi i że poszukujecie zajęcia; nie będzie w tym nic dziwnego, że przyprowadzam panów do niego, jako do dyrektora towarzystwa.
– Wybornie! – rzekł Holmes. – Z przyjemnością popatrzę na tego pana i postaram się rozwiązać tajemnicę. Ciekawa rzecz, które z pańskich zalet wydały mu się ważne lub też...
Zamilkł i począł wyglądać przez okno. Do końca drogi nie mogliśmy wydobyć z niego ani słowa.
O siódmej wieczorem wszyscy trzej szliśmy Corporation Street wprost do biura Pinnera.
– Nie ma się co spieszyć – rzekł Pickroft – dopiero siódma za parę minut, on zaś przychodzi regularnie o siódmej; do tej pory biuro jest zupełnie puste.
– No, nie wiadomo, czy tak jest zawsze – zauważył Holmes.
– A co! nie mówiłem? – zawołał Pickroft. – Oto idzie przed nami. Proszę!
Pokazał nam jegomościa niskiego wzrostu, jasnego blondyna, przyzwoicie odzianego, któ-
ry szedł po drugiej stronie ulicy. Widzieliśmy, jak zbliżył się do sprzedawcy gazet, spiesznie kupił gazetę wieczorną i, złożywszy ją, zniknął w bramie domu.
– Już wszedł – zawołał Pickroft. – Teraz już na pewno jest w biurze. Chodźmy, pragnął-
bym jak najprędzej dowiedzieć się prawdy.
Poszliśmy za nim na piąte piętro i zatrzymaliśmy się przy uchylonych drzwiach, do któ-
rych Pickroft zastukał. „Proszę”, rozległ się głos – i oto znaleźliśmy się w pustym pokoju, opisanym nam przez Pickrofta. Przy stole siedział mężczyzna, którego widzieliśmy na ulicy, i czytał gazetę; gdy podniósł głowę i spojrzał na nas, odniosłem wrażenie, że człowiek ten jest śmiertelnie przerażony. Na czoło wystąpiły mu wielkie krople potu, policzki były białe jak kreda, oczy błyszczały jak w gorączce. Spojrzał na Pickrofta, jakby go nie poznawał; ten zdumieniem na twarzy zaświadczał, że nigdy jeszcze w tym stanie nie widział swego zwierzchnika.
– Pan jest chory, panie Pinner? – zapytał go.
– Tak jest, słabo mi trochę – odrzekł Pinner, starając się zapanować nad sobą. – Kim są ci panowie, których pan przyprowadził ze sobą?
– Jeden z nich to pan Harren z Bermonthey, drugi – pan Price z Birmingham – rzekł Pickroft, nie zmieszany. – Są to moi przyjaciele, chwilowo bez zajęcia; mają nadzieję, że może pan ich zatrudni.
180
– Być może! – rzeki już raźniej Pinner, zmuszając się do uśmiechu. – Bez wątpienia znajdziemy coś dla panów. Jakie są pańskie kwalifikacje, panie Harren?
– Jestem buchalterem – odrzekł Holmes.
– Naturalnie, że coś znajdziemy. A pańskie, panie Price?
– Byłem urzędnikiem w biurze – odrzekłem.