Przystąpił do roboty w iście żółwim tempie. Dopiero na czwartą po południu
ukończył kitowanie i wziął się do smarowania, ale tego widoku moje nerwy już nie
wytrzymały. Zakasałem rękawy i wziąłem się sam do pracy. Wówczas przyjechał naczelnik
stacji z hiobową wieścią. Dalsze odcinki kanału stoją bez wody. Trzeba zaraz sytuację zbadać,
bo może do nawigacji lepiej się nada rzeka.
Wypożyczamy więc trzy rowery i jedziemy na wywiad.
Widoki wspaniałe. Celem uregulowania rzeki i opanowania jej wylewów, budują tu olbrzymie
tamy. Cały szereg betonowych śluz z tarasami opada z gór, raz po raz kąpiąc się w sztucznych
sadzawkach, ponad tym wszystkim, przerzucona powietrzem niby na Kasprowy Wierch lina,
po niej toczy się mała, improwizowana wagonetka do przewożenia robotników i inżynierów.
Pracy w tej chwili nie ma, siadamy więc na desce i z dyndającymi nogami fruwamy wysoko
ponad złomy skalne. Pod nami kłębowisko splątanych drzew. Zataczając szerokie koła
ramieniem, naczelnik tłumaczy szczegóły konstrukcji. Z tej wysokości najlepiej można się
zorientować w ilości wody na rzece.
— Tędy państwo nie przepłyną. Lepiej kanałem. Spróbujmy zresztą zaraz na tratwie.
„Tratwa” okazała się dziwolągiem, jakiego nie oglądały dotąd moje oczy. Przyniesiono cztery
ogromne, wydmuchane powietrzem cielska jakichś potworów. Te skóry ułożono na wodę, a na
nich postawiono zwykłe, drewniane, hinduskie łóżko. Nie trzeba było nawet przywiązywać. Na
tym łóżku właśnie usiedliśmy we troje, a po bokach, po pas w wodzie, ułożyli się brzuchami
nasi boye. W ten sposób tratwa bystro ruszyła z prądem, skacząc elastycznie poprzez porohy, a
przyczepieni pływacy w zastępstwie wioseł, regulowali jej kierunek nogami.
Przebyliśmy sporą przestrzeń ocierając się o mielizny i kamienie.
— Wątpię — zaczął nas towarzysz — aby wasza drewniana łódź potrafiła przejść tędy, skoro
nawet wydmuchane tapiry tak straszliwie skaczą. Za to na kanale będziecie mieli spokój.
Przez dłuższą chwilę płyniemy w milczeniu, pełni lęku, czekając, aż skóry rozlecą się, i my jak
niepyszni znajdziemy się w wodzie.
Jakiś ptak o błękitno-fosforyzującym upierzeniu z czerwonym czubem przeleciał nad nami, a
ze wszystkich gałęzi groźnymi minami straszą małpy. Indie to małpi raj. Roztańczony szum
idzie po koronach, linoskoczkowe skoki. Wesoły, rozbawiony, chichoczący las.
W drodze powrotnej zajeżdżamy do osady Dadupur. Ponoć ma to być jedna z najstarszych i
najdalej wysuniętych czołówek cywilizacyjnych. Zwiedzamy stary park, który powstał z lasu.
Karczowały go słonie. Stary Hindus opowiada dzieje swej młodości. W te gąszcze można było
trafić tylko na słoniu.
— Oto — powiada — grób ostatniego, najwierniejszego sługi tej osady.
To mówiąc wskazał dłonią na mały, podmurowany półwysep wdzierający się do światła
kanału. Na szczycie marmurowa płyta z napisem:
Maulo - Piari (Moti) 1854—1907. Mogiła słonia.
Startujemy wczesnym rankiem. Niewiele pomogły mądrości majstrów-specjalistów. Kajak
wszystkimi żebrami nabiera wodę. Nie mą na to rady. Ruszamy.
Pimpa obraziła się na naczelnika, odmówił jej podania ręki na pożegnanie, zanim wpierw ze
mną się nie pożegnał. Kobieta-żona winna o tym pamiętać. Nie wolno w niczym uprzedzać
swego pana i władcy. Dobra życiowa nauczka dla Pimpy.
Nawigacja kajakiem po kanale byłaby przyjemna, gdyby nie ciągłe przeprawy przez śluzy.
Rozładowywanie i zapakowywanie łodzi nie stanowi wielkiej przyjemności.
Kanał, szeroki na trzy metry i obramiony świeżą darniną, nudził monotonią brzegów.. Tylko
zwierzęta... Te jakby się uwzięły na nas: ogromne stada małp podchodzą tuż, tuż blisko,
przypatrując się nam jak ludzie. Czasami z malcami na grzbiecie przepływają na drugą stronę.
Coraz więcej pawi. Straszliwie, rozdzierająco wrzeszczą. Zamiatając ogonami powierzchnię
wody, przelatują tam i z powrotem.