.. Kneź spojrzał na nią.
- Tutaj oni knują i zmawiąją się - wiece gromadzą, po nocach przy
łuczywach radzą, po lasach się zbierają, dwory objeżdżają,
gońców sobie posyłają. Śmieję się ja z tego, mam dosyć ludzi,
gród mocny i wieża wytrzyma, jezioro obroni, a we spichrzach
pełno, zasieki po brzegi nasypane. Choćby ta dzicz obległa,
jeszcze bym się opędził tej psiarni, a oblec mnie nie śmieją!
Zaczęli szeptać ciszej - kneźna siadła tuż przy nim, podparta na
ręku. Przynieśli mu mięsiwa misę, które począł rwać palcami, i
kubek miodu, który wypił tchem jednym.
Józef Ignacy Kraszewski
Stara baśń
233
Potem służbę rozpędził, zamiast czekać do jutra kazał wnet
przywieść Hadona. Hadon był Niemiec, ale wyleniały, nauczył się
na dworze mowy ludzi, nałamał do ich obyczaju, a choć w nim
natura wilcza została, nie bardzo go poznać było można od
drugich, gdy szpiegował mieszając się w tłum, aby donosić pani.
Wszedł chłopak smukły, ulubieniec miłościwej pani, którego we
dworze lękali się wszyscy. Gdy knezia w domu nie było, on białą
panią, siedząc w sypialni, po dniach całych zabawiał, brała go z
sobą, gdy jechała, obejść się bez niego nie mogła. Kneź go też
lubił, bo mu się jak kot łasił. Gdyby nie twarz piegowata i blada,
nie byłby brzydki. Włos też miał krwawoczerwony, ale obfitymi
spadający puklami.
- Hadon! - zawołał zobaczywszy go kneź - zbliż się tu, jutro
ruszysz do dnia w drogę, tam...
Wskazał na zachód ręką.
- Jedź do starego - powiedz, niech mi swoich śle. Cierpiałem dość,
skończyć trzeba z kmieciami. Niech da ludzi, ile może, ale
zbrojnych; to tłuszcza dzika, bezbronna, rozpędzi ich garść Sasów.
Hadon podparł się ręką na stole, patrzał ukradkiem na kneźnę, a
ona mu zza męża oczyma znaki dawała.
- Pierścień na znak weźmiesz u pani - pokażesz, by dali wiarę.
Stary wie, co on znaczy... ciągnąłem długo... dziś... tak lepiej,
niech idą, niech przychodzą.
- Miłościwy panie - rzekł Hadon z pokorą. - Ślepy by chyba nie
widział, na co się zanosi, po lasach się kupią, narady czynią, kto
wie, czy nasi pośpieją?
Józef Ignacy Kraszewski
Stara baśń
234
Rozśmiał się Chwostek.
- Hej! Twarde zęby trzeba mieć, aby gród ukąsić - rzekł - niechby
je sobie na murze poszczerbili trochę, nadciągniecie z odsieczą w
czas. Ja się ich na grodzie nie boję. Znam tych psich synów,
warczą oni więcej, niż kąsają, odgrażają się i krzyczą. Gdy się ich
siła zbierze, gotowi by gołymi rękami na jeża, ale po dziurach się
rozlezą i spać będą.
- Miłościwy panie - szeptał Hadon - pewnie tak jest, jak mówicie,
ale tu nie ufać nikomu, nawet swojej drużynie.
Zmarszczył się kneź.
- Smerdów pewny jestem, a motłoch grozą się trzyma, tego się nie
boję. Rozśmiał się i popił pan miłościwy. Hadon szeptać począł,
o czym tego dnia między ludźmi się rozwiedział. Mówił i on, że
po zagrodach jeżdżono, że sobie na uroczyskach nocą schadzki
czynili kmiecie, że po chatach niektórych nieustannie kręcili się
posłańcy jakby z wiciami, że starostów jakichś wybierano.
Kneź głową pogardliwie rzucał.
- Niech gadają, niech radzą, krzyczą i trzęsą dzidami; więcej oni
nie zrobią nic nad wrzasku wiele. Ano plemię to zuchwałe raz
przetrzebić potrzeba i rogów mu przytrzeć. Na to się Sasi zdadzą.
Jutro w drogę, Hadonie.
Chłopak ku pani białej spojrzał znowu z ukosa, głowę spuścił,
ręce na piersiach złożył i tyłem się wycofał z izby.
O bytności swej na Lednicy kneź nie rzekł i słowa, ludziom też o
Józef Ignacy Kraszewski
Stara baśń
235
tym milczeć przykazawszy, ci jednak nie wytrzymali i
półgębkiem strach nieśli.
Nazajutrz cicho było na grodzie. Kneź na dzień zaspał, biała pani
przędła i śpiewała pędząc swe sługi. Dzień chmurny był, deszcz
poprószał. Około pół dnia dopiero kneź się wywlókł na podsienie
i na świeżym powietrzu na ławę legł. Psy go obsiadły, pił,
drzemał, pędzał je kopiąc nogami a chleb im rzucając na
przemiany.
Z południa na haci u mostu stanęła konnych gromada, domagając
się do knezia przystępu. Kmiecie byli, żupani i władycy,
starszyzna i znaczniejsi po mirach. Przybiegł smerda znać o nich
dając - coś ta gromada już buntem pachniała i Chwostek,
obudziwszy się, groźnie brwi namarszczył.
- Puścić ich tu - zawołał na smerdę - wrota obwarować, a bez woli
mojej nie wypuszczać stąd nikogo. Niechże przychodzą -
zobaczymy, z czym idą. Wstał z ławy, na której leżał, siadł, psy
spędził z podsienia w podwórze. Wrotami wchodziła poważna
gromada starych ludzi, poubieranych świątecznie - kołpaki na
głowach, obuszki u boku, miecze u pasa. Chwost zmierzył ich i
policzył oczyma, którzy byli. Tych, do których miał ząb, nie
znalazł, bo ich gromada na zamek puścić nie chciała, a kneź ich
najmilej by był powitał, aby na wieżę posadzić. Śmiało szła ta
garść ludzi trzymając się razem. Od mostu i wrót do przedsienia,
gdzie kneź siedział w boki się podparłszy, był kawał drogi.
Chwost na nich począł patrzeć, oni na niego. Szli krokiem
mierzonym, z głowami podniesionymi, oczy w nim topiąc śmiało
- on też nie ustępując im, niezlękniony, tak samo się w nich
urągliwie wpatrywał.
Józef Ignacy Kraszewski
Stara baśń
236
Nim do siebie przemówili, nim ci się mu pokłonili, nim on im
oddał pozdrowienie, nim słowo zamieniono, już sobie wzrokiem z