Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


- Mogę usiąść gdziekolwiek. Nie robi mi to różnicy.
- To dobre miejsca. Wszystko stąd usłyszysz.
Nastąpiła chwila zamieszania, ludzie wstawali i przesuwa­li się, robiąc jej miejsce. Wszyscy traktowali ją teraz jak nie­dołężną staruszkę. No tak, jest przecież stara, nieprawdopodob­nie stara, zabytek z czasów Ossiera; jest tak stara, że pamięta czasy, kiedy Tyeveras był młody, ale w tej jej starości nie ma przecież nic nowego i zaskakującego, więc dlaczego wszyscy zrobili się naraz tacy troskliwi? Nie chce być traktowana wy­jątkowo! Nadal chodzi, widzi zupełnie nieźle, w porze żniw mo­że wyjść na pole i zbierać strąki... zbierać... wyjść na pole... wyjść na pole... zbierać...
Aximaan Threysz, nieco tylko niepewnie i chwiejnie, zaję­ła miejsce. Słyszała wypowiadane cicho pozdrowienia, odpo­wiadała na nie dość zdawkowo, bo sprawiało jej już kłopot do­pasowanie imion do znajomych twarzy. Ostatnio, kiedy ludzie z Doliny z nią rozmawiali, w ich głosach pobrzmiewało nieunik­nione współczucie, jakby właśnie umarł ktoś z jej rodziny. By­ła w tym odrobina prawdy. Lecz nie nadeszła ta śmierć, na któ­rą czekała; nadal jej odmawiano śmierci.
Być może nie umrze nigdy. Miała wrażenie, że została ska­zana na wieczne życie w świecie ruin i rozpaczy, z każdym od­dechem wdychając w płuca zapach spalenizny.
Siedziała cicho, patrząc przed siebie, w nicość. Heynok powiedziała:
- Moim zdaniem jest bardzo odważny.
- Kto taki?
- Sempeturn. Człowiek, który ma dzisiaj przemawiać. W Mazadone chcieli mu przeszkodzić, twierdzili, że namawia do zdrady, ale przemówił mimo to, a teraz podróżuje po wszyst­kich prowincjach rolniczych, próbując wytłumaczyć nam, dla­czego zostaliśmy zrujnowani. Są tu dziś wszyscy z Doliny. To bardzo ważna chwila.
- Tak, to bardzo ważna chwila - powtórzyła Aximaan Threysz, przytakując jej skinieniem głowy. - Bardzo ważna chwila.
Nie czuła się dobrze, mając wokół tych wszystkich ludzi. Od czasu jej ostatniej wizyty w mieście minęły miesiące. Już prawie nie opuszczała domu, całe dnie spędzała w sypialni, sie­dząc plecami do okna, w ogóle nie oglądała plantacji. Lecz dziś Heynok tak ją namawiała. “To bardzo ważna chwila" - powta­rzała.
Aximaan Threysz nie w pełni zdała sobie sprawę, że na po­dium pojawił się jakiś człowiek, niski, czerwony na twarzy, ze wstrętnymi czarnymi włosami jak zwierzęce futro. Dziwne, po­myślała, w ciągu ostatnich kilku miesięcy nauczyłam się nie­nawidzić ludzi, ich miękkich, jakby nadmuchanych ciał, bla­dych spoconych skór, obrzydliwych włosów, słabych wodnistych oczu. Mężczyzna zamachał rękami i przemówił ohydnym, zdy­szanym głosem:
- Ludu Doliny Prestimiona... moje serce wyrywa się do cie­bie w godzinie próby... najciemniejszej godzinie... godzinie niespodzianego nieszczęścia, tragedii i smutku...
A więc to ta ważna chwila, pomyślała Aximaan Threysz. Ca­ły ten hałas, wszystkie te krzyki. No tak, oczywiście. Już po chwili straciła wątek przemowy, lecz była ona najwyraźniej bar­dzo ważna - w każdym razie słowa, które dobiegały do niej od czasu do czasu, wydawały się bardzo ważne: “Zagłada... prze­znaczenie... kara... świętokradztwo... niewinność... wstyd... oszustwo..." Lecz wszystkie te słowa, mimo całej swej wagi, ula­tywały wokół niej niczym jakieś przezroczyste skrzydlate stwo­rzenia.
Dla Aximaan Threysz to, co ważne, już się zdarzyło i wię­cej się nie powtórzy. Po odkryciu, że jej pola zarażone są śnie­cią, spalono je pierwsze. Agent rolny Yerewain Noor, najwyraź­niej głęboko zasmucony, bezustannie niezręcznie przeprasza­jący, wywiesił w mieście zawiadomienie o powołaniu do pracy; przyczepione było do drzwi tego samego ratusza, w którym sie­dzieli teraz, i rankiem w Dzień Gwiazd wszyscy zdolni do pracy mieszkańcy Doliny Prestimiona przybyli na jej plantację, by ją spalić. Rozlali paliwo na granicach posiadłości Aximaan Threysz, rozlewali je ostrożnie po przekątnej, na pola...
Potem spłonęły jeszcze plantacje Mikhayna, Sobora Simithota, Palvera, Nitikkimala...
Spłonęło wszystko, Dolina była jałowa, czarna; spalono ca­ły lusavender i ryż. Niczego nie zbierze się tu w przyszłym roku, silosy pozostaną puste, skrzynie wag zardzewieją, letnie słońce oświetli swymi promieniami wszechświat popiołów. Bardzo to podobne do przesłania Króla Snów, pomyślała Aximaan Threysz. Układasz się spokojnie do dwumiesięcznego zimowe­go odpoczynku i nagle twój umysł nawiedzają straszne obrazy zniszczenia tego, na co pracowałaś całe życie, leżąc czujesz cię­żar duszy Króla na swej duszy, ciężar dławiący, miażdżący, nisz­czący ją, a jakiś głos powtarza: “To kara, bo źle czyniłaś".
- Skąd wiemy - powiedział stojący na platformie mężczy­zna - że człowiek, którego nazywamy Lordem Valentine'em, jest rzeczywiście naszym Koronalem, pobłogosławionym przez Boginię? Jak możemy być tego pewni?
Aximaan Threysz wyprostowała się nagle w krześle. Te sło­wa podziałały na jej wyobraźnię.
- Proszę, żebyście rozważyli fakty. Znaliśmy Koronala Lor­da Voriaxa, który był mężczyzną o ciemnej cerze, prawda? Rzą­dził nami przez osiem lat, był mądry i wszyscy go kochaliśmy. Prawda? A potem Bogini w swym niepojętym miłosierdziu za­brała go nam przedwcześnie, a z Góry przyszła wiadomość, że naszym Koronalem ma zostać jego brat Valentine, który także miał ciemną cerę, prawda? Wszyscy o tym wiemy. Przybył do nas w Wielkim Objeździe - och nie, nie tutaj, nie do tej pro­wincji, ale widziano go w Piliploku, widziano go w Ni-moya, wi­dziano go w Narabal, w Tilomon, w Pidruid; miał ciemną cerę, lśniące czarne oczy i czarną brodę, nie było najmniejszych wąt­pliwości, że jest bratem swego brata, że jest naszym władcą.