Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Poniosę wszystkie koszty, ale muszę zagrać tę scenę. Proszę cię, zapytaj ludzi, czy zechcą pracować w nadliczbowych”.
„Tony, o rany boskie, napiszemy tę scenę inaczej. To przecież nie «Hamlet». Jesteś po prostu zmęczony. Jedź do domu i prześpij się. Jutro spróbujemy coś nowego”.
„Nie. Jeżeli tego nie uchwycę, koniec ze mną. Błagam cię...”
„Dobrze”.
Wszyscy zgodzili się zostać. Napięcie osłabło i uchwyciłem, w czym rzecz, już przy następnej próbie tej sceny.
Normalnie byłbym rad, kiedy personel zaczął bić brawo, ale teraz czułem się upokorzony. Zupełnie jak ten facet, który w ma­ratońskim biegu przychodzi do mety ostatni i słyszy aplauz tłumu pełen szyderstwa.
Wiem, że nie są niczym niezwykłym potknięcia aktorów w nie­dostatecznie przestudiowanych rolach. Opowiada się mnóstwo historyjek o Johnie Barrymore, Gable'u, Tracym i innych - jak oni psują scenę dwadzieścia albo trzydzieści razy. Ale niech to szlag trafi, przecież nie o mnie. Oni mogą śmiać się ze swojej omyłności. Ja jestem zbyt niepewny, żeby śmiać się z siebie.
- Co mi, do diabła, daje ta anaiiza, doktorze? Chyba tylko gubię się jeszcze bardziej.
- Jaka to była kwestia, na której tak się potykałeś?
- Głupia jakaś.
Spróbowałem znów powiedzieć te słowa i znów stwierdziłem, że język odmawia mi posłuszeństwa. Doktor czekał cierpliwie. Wre­szcie wyjąkałem:
- „Przykro mi, że się spóźniłem. Zatrzymały mnie pewne nieprzewidziane komplikacje”.
- Nieprzewidziane komplikacje?
- Tak.
- No, Tony, sposób, w jaki pracujesz, często prowadzi do tego, że konkretnie utożsamiasz się z kreowaną postacią, prawda?
- Boże, nic o tym nie świadczyło dzisiaj.
- Po rozmowach z tobą trochę już wiem, jak aktor pracuje. To znaczy rozumiem to wasze nieustanne oscylowanie pomiędzy świadomością i podświadomością. Mówiliśmy już, że nieraz prze­waża kreowana postać i wtedy aktor przeżywa rolę emocjonalnie.
- Diabli nadali, doktorze. Siedzę tutaj nie po to, by dyskuto­wać o metodzie Stanisławskiego. Dziś nie dawałem rady swojemu zadaniu. A dla mnie aktorstwo było ostatnio jedyną, do cholery jasnej, ostoją. Jeżeli już i w tym zawodzę, równie dobrze mógłbym wpakować sobie kulę w łeb.
- Ale fakt, że miałeś trudności z tą właśnie kwestią, to jeszcze nie koniec świata, Tony.
- Dla mnie koniec jedynego świata, jaki znam.
- Ale czy nie rozumiesz, skąd te twoje dzisiejsze opory? Dławiły cię te słowa, bo sam natrafiłeś na mur „nieprzewidzianych komplikacji”. Widzisz, żeby być aktorem, trzeba w całej pełni panować nad swoimi wzruszeniami. Dzisiaj silniejsza okazała się podświadomość. Wzburzenie w tobie nie respektuje kontrastów ani zobowiązań w stosunku do nikogo. Nie obchodzi mnie twoja kariera, Tony. Usiłuję pomóc człowiekowi, a nie aktorowi. Wiem,co oznacza dla ciebie aktorstwo, ale w twoim silniku funkcjonuje tylko pięć cylindrów. Otóż chodzi mi o to, żeby funkcjonowały wszystkie, osiem albo nawet dziesięć. Jestem zadowolony z dnia dzisiejszego, przełamaliśmy sporo.
- Chciałbym w to wierzyć.
- Tak jest. Rozpoznanie problemu jest pierwszym krokiem do rozwiązania go. A teraz znowu cofnijmy się w przeszłość. W czasie poprzedniej wizyty opowiadałeś mi o swoim ojcu. Ciągle powtarzasz, że bardzo ojca kochasz. Czy kochasz rzeczywiście? Każdy z nas musi w życiu dokonywać wyborów. Nie możemy służyć jednocześnie Bogu i mamonie. Nie możemy mieć dwóch panów. Czyjego głosu słuchamy, naszego ojca czy naszej matki? Czyś ty sobie nie wmówił wie'kiej miłości do ojca dlatego, że z tyrn, kogo się kocha, nie musi się współzawodniczyć? Albo dlatego, że może on w gruncie rzeczy nie jest wart twojej miłości i boisz się przyznać to przed sobą, bo gdybyś przyznał, musiałbyś zastąpić go jakąśinną postacią... sobą samym... a nie wiesz, czy ty jesteś wart.
Przypomniał mi się nagle incydent z winogronami.
 
 
- Nadzwyczajny dodatek, dodatek nadzwyczajny, proszę pa­na... pan przeczyta!
Pasażerowie wysiadali z tramwaju. Ojca wśród nich nie było.
Popatrzyłem na zegar nad składem drewna. Dochodziła szósta. On z pewnością przyjedzie następnym tramwajem, za dziesięć minut.
Wróciłem do gry w monety z innymi gazeciarzami. Potem o coś, nie pamiętam o co, pobiłem się z jednym z nich. Szurając po chodniku, tarmosiliśmy się nawzajem. Doleciało dzwonienie tramwaju. Zaniechałem bójki. Skoczyłem po mój plik gazet.

Podstrony