Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

..? Później Loiosh!
Nie będzie żadnego później, jeśli nie ruszysz dupy i to natychmiast! To płynie w twoją stronę!
Co płynie?
To, czym w nią cisnąłeś. Baczność! No rusz się, do cholery, bo prawie dopłynęło do ciebie!
To, co mówił, było na tyle dziwne, że zmusiłem się jakoś do uniesienia głowy. W miejscu, w którym przed chwilą stała adeptka, teraz była kałuża... czegoś. Dziwne... Przyszło mi do głowy kilka kwestii równocześnie. Po pierwsze, że tak pewnie wygląda ktoś, kogo zmieniono w chaos, po drugie, że kałuża rozpływa się we wszystkie strony, a głównie w moją, po trzecie, że powinienem to zjawisko jakoś kontrolować, choć kontrolowanie chaosu było sprzecznością z założenia, a i tak zresztą nie miałem pojęcia, jak to zrobić, i po czwarte, że nie mam siły się ruszyć.
A potem z boku dobiegł mnie krzyk i zdałem sobie sprawę, że właśnie ktoś się tu teleportował. O mały włos wybuchnąłbym śmiechem zdecydowanie histerycznym, jako że w takich okolicznościach zrozumiałe jest teleportowanie się z miejsca tak dziwnych wydarzeń, nie zaś do niego.
Z prawej coś zaświeciło zielono i zobaczyłem Alierę zmierzającą zdecydowanym krokiem ku kałuży. Stanęła na jej brzegu, a koło mnie wylądował Loiosh i zaczął mnie lizać po uchu.
Szefie, trzeba wstać.
To akurat było niewykonalne - zdecydowanie przekraczało moje siły. Udało mi się jednak utrzymać uniesioną głowę i obserwować Alierę. To, co robiła, było interesujące, choć jakoś tak dziwnie nieistotne. Wyciągnęła prawą dłoń, w której trzymała Pathfindera, nad kałużę, a lewą uniosła w geście zakazu - i kałuża przestała się rozlewać!
W pierwszym momencie sądziłem, że mam omamy, ale naprawdę przestała. A potem zmieniła barwę na zieloną. Zmiana zaczęła się od brzegów i postępowała ku środkowi, aż cała masa przybrała szmaragdowy kolor. Aliera wykonała lewą ręką szereg gestów - zielona masa zamigotała i powoli zmieniła kolor na niebieski. Doszedłem do wniosku, że ładny. I wydało mi się, że zaczęła się kurczyć... przyjrzałem się uważniej - rzeczywiście się kurczyła, ustępując z podłogi i pozostawiając czarny otwór nierównych brzegach. Spojrzałem w górę - w suficie ział otwór dokładnie takiego samego, nieregularnego kształtu co w podłodze. Musiałem definitywnie przyznać, że nieźle narozrabiałem.
Połyskująca niebieska masa kurczyła się coraz szybciej i zmieniała kształt, aż stała się kulą najpierw o średnicy dziesięciu stóp, potem pięciu. Aliera cały czas pozostawała w tej samej odległości od niej, lewitując nad dziurą w podłodze. Kula miała już średnicę stopy, a po chwili Aliera zasłoniła ją całkowicie.
Poczułem niespodziewany nawrót sił. Podparłem się usiadłem, uważając, by nie uszkodzić przy okazji Loiosha, nadal kręcącego się w pobliżu. Aliera odwróciła się ku mnie i maszerowała nad nicością, dopóki nie dotarła do podłogi. Kiedy znalazła się przy mnie, złapała mnie za ramię i zmusiła, bym wstał. Wyrazu jej twarzy nie potrafiłem zinterpretować, ale gdy już w miarę trzymałem pion, podała mi niewielki, błękitny kryształ. Kiedy go wziąłem, poczułem, że jest ciepły i łagodnie pulsuje.
Wstrząsnął mną dreszcz.
- Drobiazg dla żony - powiedziała spokojnie. - Możesz jej powiedzieć, skąd go masz; i tak ci nie uwierzy.
Rozejrzałem się - poza nami i Loioshem w sali nie było nikogo. Co było całkowicie zrozumiałe - nikt posiadający choćby gram rozsądku nie miałby ochoty na bliższy kontakt z chaosem.
- Jak... jak tego dokonałaś? Potrząsnęła głową.
- Nawet nie próbuj - ostrzegła. - Najpierw postudiuj temat z pięćdziesiąt, a lepiej ze sto lat. Potem wejdź w Wielkie Morze Chaosu i zaprzyjaźnij się z nim, kiedy się upewnisz, że pochodzisz z rodu e'Kieronów. A jeśli tego dokonasz, to może, jeśli będzie to naprawdę konieczne, zaryzykujesz powtórzenie tego, co właśnie zrobiłeś.
Zamilkła na dobrą minutę, nim dodała:
- To był naprawdę czysty idiotyzm.
Wzruszyłem ramionami, nie bardzo mając ochotę się nad tym rozwodzić. Zwłaszcza w tej chwili. Powoli wracałem do formy i zaczynałem czuć się sobą. Siły wróciły mi prawie zupełnie, przeciągnąłem się i oceniłem rzeczowo:
- Lepiej się stąd zabierajmy, nim zjawi się gwardia. Machnęła lekceważąco dłonią i już chciała coś powiedzieć, gdy Loiosh ostrzegł:
Gwardia idzie, szefie!
Moment później usłyszałem za drzwiami tupot podkutych butów.
Gwardzistów było trzech, wszyscy z ponurooficjalnymi minami i obnażoną bronią. Naturalnie wszyscy gapili się na mnie, Aliery nie zauważając. Nie miałem o to do nich pretensji - doniesiono im o zamieszaniu w lokalu należącym do Jherega, przybyli i w pustej sali z dziurą w podłodze zastali człowieka w barwach Domu Jherega. To niby co mieli myśleć?
Było ich tylko trzech, ale nie poruszyłem się. Wygrałbym bez trudu, tym bardziej że Loiosh przycupnął pod sufitem, a gwardia z zasady nie miała pojęcia, jak bronić się przed trucizną czy shurikenami, o ataku z powietrza nie wspominając. Sprawa sprowadzała się do tego, że nawet gdyby był tylko jeden i to w sztok pijany, też bym go nie tknął, ponieważ się to nie opłacało. Nie zabija się gwardzistów - można ich przekupić, przekonać czy oszukać, a najlepiej im uciec. Natomiast nie walczy się z nimi otwarcie, bo skutek jest zawsze taki sam: albo się przegra i jest się martwym, albo się wygra i staje się ofiarą takiej obławy, że w krótkim czasie zostaje się złapanym i też kończy jako trup.
Tym razem, jak się okazało, nie miałem powodów do obaw. Usłyszałem rozkazujący głos Aliery:
- Zostawcie nas!
Stojący na przedzie dowódca patrolu zauważył ją oficjalnie, uniósł brwi i zamarł, nie wiedząc, co ma zrobić. Poczułem do niego nawet sympatię.
- Kim pani jest? - spytał, podchodząc i równocześnie opuszczając rapier.
Aliera odrzuciła pelerynę z prawego ramienia, kładąc dłoń na rękojeści Pathfindera. Musieli wiedzieć, co to za broń, bo całą trójkę odruchowo cofnęło. Poza tym doskonale zdawali sobie sprawę, że istnieje zasadnicza różnica między ukatrupieniem gwardzisty przez Jherega - wtedy jest to morderstwo - i przez Smoka - wtedy jest to wewnętrzna sprawa Domu Smoka; cała trójka nosiła barwy tego właśnie domu pod złotymi pelerynami Gwardii Feniksa.