Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

- Ż-żydzi są w-w-wyśmienici w r-robieniu szmalu.
- Bill! - krzyknęła przerażona i poczerwieniała na twarzy... i nagle ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że oni wszyscy, włącznie ze Stanem, zareagowali na te słowa gromkim śmiechem.
Zdumienie zmieniło się w coś, co było zbliżone do strachu (choć później, leżąc z mężem w łóżku, nie wspomniała mu o tym ani słowem). Powietrze było czymś przesycone, czymś, co mogło się kojarzyć z elektrycznością, ale to coś było o wiele potężniejsze i o wiele bardziej przerażające. Miała wrażenie, że gdyby dotknęła któregoś z tych dzieciaków, poraziłby ją, niczym dotknięcie nie izolowanego przewodu pod napięciem. Co się z nimi stało? - pomyślała z przerażeniem i nawet otworzyła usta, aby powiedzieć coś w tym rodzaju.
Potem Bill powiedział, że jest mu przykro (choć w jego oku nadal widniał ten diabelski błysk), a Stan stwierdził, że wszystko w porządku, nic się nie stało, to był tylko taki żart, nie pierwszy i nie ostatni - od czasu do czasu robią sobie nawzajem takie dowcipy, i to wprawiło ją w takie zakłopotanie, że po prostu nie była w stanie wykrztusić z siebie słowa. Poczuła ulgę dopiero wtedy, gdy przyjaciele Billa odeszli, a jej syn jąkała wszedł do swego pokoju i w chwilę potem zgasił światło.
 
7
 
Dniem, kiedy Klub Frajerów w końcu spotkał się z Tym twarzą w twarz i kiedy o mały włos To nie wypruło Benowi Hanscomowi flaków, był 25 lipca 1958 roku. Było gorąco, parno i bezwietrznie. Ben pamiętał to dokładnie - to był ostatni upalny dzień tamtego lata. Potem rozpoczął się długi, chmurny i chłodny okres. Dotarli pod dom nr 29 na Neibolt Street o dziesiątej rano. Bill podwoził Richiego na swoim silverze. Ben przyjechał na raleighu. Jego olbrzymie pośladki przelewały się ze wszystkich stron nad zapadniętym siodełkiem roweru. Beverly zjawiła się na swoim damskim schwinnie. Rude włosy miała sczesane z czoła i przewiązane zieloną opaską. Falowały za nią rdzawoczerwoną strugą. Mike przyszedł na piechotę, a w pięć minut potem na miejsce dotarli również Stan i Eddie.
- J j-jak twoja r-r-ręka, E-e-eddie?
- Ee, nie jest tak źle. Boli tylko, jak podczas snu przewrócę się na ten bok. Przynieśliście sprzęt?
Na bagażniku Silvera spoczywało owinięte w materiał zawiniątko. Bill wyjął je i rozwinął. Podał Beverly procę. Wzięła ją z lekkim grymasem, ale nie powiedziała ani słowa. W zawiniątku znajdowało się też blaszane pudełko po sucretsach. Bill otworzył je i pokazał im dwie srebrne kulki. Spojrzeli na nie bez słowa, stojąc nieomal zwartą grupką na mocno przerzedzonym trawniku przed domem nr 29 na Neibolt Street. Bill, Richie i Eddie widzieli już wcześniej ten dom - pozostali nie, i teraz przyglądali się z uwagą budynkowi.
Okna wyglądają jak oczy - pomyślał Stan i jego dłoń powędrowała w stronę książki w miękkiej oprawie, znajdującej się w tylnej kieszeni. Dotknął jej, na szczęście. Zabierał tę książkę prawie wszędzie - był to Atlas ptaków Ameryki Północnej M.K. Handeya. Wyglądają jak brudne, ślepe oczy.
Ten smród - pomyślała Beverly - czuję to, ale nie przez nos, a w każdym razie niezupełnie.
Mike pomyślał: - Tak jak wtedy w ruinach Ironworks. Tu czuje się dokładnie to samo... Zupełnie jakby To zapraszało nas do środka.
To jedna z kryjówek Tego - pomyślał Ben. Jedno z takich miejsc jak otwory Morloków, skąd To się wyłania i gdzie znika. I To wie, że my tu jesteśmy. To czeka, abyśmy weszli do środka.
- N-n-nadal t-tego chcecie? - spytał Bill.
Wszyscy spojrzeli na niego. Ich twarze były pobladłe i poważne. Nikt nie powiedział nie. Eddie wyjął z kieszeni aspirator i pociągnął zeń sporą dawkę.
- Daj trochę - rzekł Richie.
Eddie spojrzał na niego, zdziwiony, oczekując pointy.
Richie wyciągnął rękę. - Bez kitu. No, daj! Mogę?
Eddie wzruszył zdrowym ramieniem - był to dziwny gest i podał Richiemu aspirator. Richie zaaplikował sobie pokaźną porcję zawartości plastykowego pojemniczka.
- Tego mi było trzeba - powiedział i oddał pojemnik Eddiemu. Pokasływał z cicha, ale jego spojrzenie było wyraziste.
- Ja też - rzekł Stan. - Mogę?
Jedno po drugim użyli aspiratora Eddiego. Kiedy mu go zwrócono, Eddie włożył aspirator do tylnej kieszeni. Potem wszyscy odwrócili się, by ponownie spojrzeć na dom.
- Czy ktokolwiek mieszka na tej ulicy? - spytała cicho Beverly.
- Nie na tym końcu - rzekł Mike. - Już nie. Od czasu do czasu zatrzymują się tu włóczędzy, którzy potem odjeżdżają pociągami towarowymi.
- I tak niczego by nie zobaczyli - mruknął Stan. - Są bezpieczni. W każdym razie większość z nich. - Spojrzał na Billa. - Jak sądzisz, Bill, czy dorośli są w stanie zobaczyć To?
- N-n-nie wiem - rzekł Bill. - B-b-być może n-n-niektórzy.
- Chciałbym spotkać choć jednego z nich - stwierdził posępnym tonem Richie... - To naprawdę nie jest zadanie dla dzieciaków, wiecie, co mam na myśli!
Bill wiedział. Kiedy tylko chłopcy Hardy’ego wplątywali się w jakąś kabałę, Fenton Hardy zaraz spieszył im na ratunek. Tak samo było z ojcem Ricka Branta, Hartsonem, w Naukowych przygodach Ricka Branta. Do diaska, nawet Nancy Drew miała ojca, który pokazywał się, kiedy jakiś szwarccharakter ją związał i wrzucił do szybu opuszczonej kopalni albo przytrafiło się jej coś równie nieprzyjemnego.
- Powinien być z nami dorosły - rzekł Richie, patrząc na obłażące z farby ściany domu, brudne okna i skąpaną w cieniu werandę. Westchnął ze znużeniem. Przez chwilę Ben miał wrażenie, że ich zdecydowanie zaczyna słabnąć.
A potem Bill powiedział: - P-p-podejdźcie tu. P-p-popatrzcie.
Podeszli do werandy od lewej strony, gdzie leżała oderwana drewniana krata. Krzewy, dzikie róże i winoroślą nadal tam były... a te, których trędowaty Eddie dotknął, wyczołgując się z piwnicy, były w dalszym ciągu czarne i obumarłe.
- To po prostu ich dotknęło i wtedy stały się takie jak teraz? spytała Beverly.
Bill skinął głową. - J-j-jesteście p-p-p-pewni?