Były całe. Włożyłem palec wskazujący lewej ręki w rozcięcie i podciągnąłem w górę pod złamaną igłę. Poczułem opór, zanim spróbowałem uchwycić wbity kawałek stali. Pierwsze podejście skończyło się tylko wepchnięciem tego gówna głębiej. Wtedy postanowiłem dokończyć szycia i wiązania węzłów. Druga próba była pomyślna. Wyciągając kleszczyki, zobaczyłem z ulgą lśniącą końcówkę igły i z zegarmistrzowską precyzją odłożyłem ją na tackę z narzędziami. Sprawdziłem, czy nie brakuje żadnej części. Z zadowoleniem poprosiłem o nić, unikając spojrzenia Strausa.
Igła wgniatała skórę pod naciskiem, aż przebiła ją. Wyginając łukowo nadgarstek, aby na końcówkę igły nie działał żaden moment (o czym zapomniał Straus), przeciągnąłem igłę pod skórą na drugą stronę. Przytrzymałem palcem wskazującym i dwoma palcami środkowymi lewej ręki, a zdecydowanym ruchem prawej popchnąłem końcówkę. Wyciągnięcie igły imadłem zakończyło zakładanie szwu. Zdjąłem nić przez podniesienie imadła tak, żeby ucho igły skierowane było ku górze; pociągnięcie końcówki wystającej ze skóry uwolniło nić z przyrządu. Zgodnie z przyjętym sposobem, położyłem puste imadło na serwetę między nogami pacjenta. Pielęgniarka operacyjna wzięła przyrząd i założyła nową nić. W tym czasie chwyciłem końcówkę nici, zrobiłem cztery narożniki węzła kwadratowego i zakończyłem dwoma wystającymi kawałkami.
- Straus, może obetniesz?
Ruszył się bez słowa, uciął nić i dalej patrzył w ranę. Założyłem kolejne dziesięć szwów w podobny, szybki sposób, nie rozmawiając ze Strausem. Po przycięciu kawałka taśmy i nałożeniu na zamkniętą ranę zwróciłem się do niego.
- Czemu nie piszesz zaleceń pooperacyjnych? Musisz kiedyś zacząć. Przejrzę je, jak się przebiorę. Potem przedstawię cię pacjentom, dobrze?
- Dobrze - rzekł w końcu bezbarwnie.
- Poza tym - kontynuowałem - pokażę ci to, co wiem o szyciu i wiązaniu.
Straus wciąż milczał. Fatalna sprawa - jeśli już jest przemęczony, będzie mu się dłużyć. Ale to jego sprawa. Jego postawa to nie mój interes. Mam za dużo roboty. Wyrzuciłem rękawice do worka przy drzwiach. Ostatni raz wychodziłem z sali operacyjnej jako stażysta, bez najmniejszych śladów nostalgii. Właściwie byłem w euforii. Czułem, że ten okres mam za sobą. Byłem gotów do objęcia posady. Praktyka lekarska była już blisko.
Idąc korytarzem, zastanawiałem się, czy kupić mercedesa, czy porsche. Zawsze chciałem porsche, ale mimo wszystko są one trochę niepraktyczne. Cadillac? Nigdy nie kupię cadillaca. Co za ohydny wóz! Co prawda ulubiony samochód chirurgów. Herkules miał cadillaca, Doładowara też. Mercedes jednak wydawał się lepszy.
Według jadłospisu nazywało się to krokiety cielęce, ale dla nas były to jakieś tajemnicze kopczyki, które bezwzględnie potrzebowały ketchupu. Tutejsze jedzenie, jak w większości stołówek szpitalnych, wymagało bujnej wyobraźni od konsumenta. Jeśli w jadłospisie była cielęcina, wtedy najlepiej było sobie wyobrazić jej smak, wygląd i konsystencję, bo to, co leżało na talerzu, było zupełnie odmienne. Dobrze było też zapomnieć o praktykach stosowanych w rzeźniach, być bardzo głodnym i znaleźć się w towarzystwie dyskutującym o przyjemnych sprawach.
Potrawy serwowane na Hawajach to smakołyki w porównaniu z tym, co podawano w stołówkach, które widziałem w czasie studiów w Nowym Jorku. Czasami trafiało się co prawda coś mielonego, ale dzisiaj podali cielęcinę, mój ulubiony temat rozmów, jakby na cześć zakończenia mojego stażu. Byłem co prawda na dyżurze pod telefonem, ale i tak posiłek sprawiał wrażenie bankietu. Był to mój ostatni wieczór w roli stażysty. Znajdowałem się w pewnym oddaleniu od pola bitwy. Straus na pewno będzie pierwszą linią obrony, gdyby zaczęły się jakieś kłopoty.
Nastrój w jadalni był przyjemny. Wąskie strugi promieni słonecznych przebijały się przez zasłony na południowych oknach. Drobiny kurzu tańczyły w złotym blasku jak bakterie pod mikroskopem. Typowe lekarskie porównanie.
Jedną z wad dziedzin, których adepci są poddawani intensywnemu szkoleniu, jak w medycynie, jest sprowadzanie wszystkiego do technicznego doświadczenia. Kurz równie dobrze mógłby być rybami w morzu albo ptakami na niebie. Dla mnie jednak wyglądał jak bakteria w badanej próbce moczu.