Mereth trafnie to przewidziała. Jeden z krewnych Mereth, szczenię z Linii jej matki, zaproponował, że zaangażuje dla mnie przewodnika. Zapewniłem go jednak, że mapy osobiście narysowane przez Mereth są dostatecznie dokładne, by zaprowadzić mnie tam, gdzie zacznę się kierować mapą mego mistrza. Napomknąłem o jego życzeniu, bym wędrował samotnie. Pod wpływem nagłego natchnienia wyznałem, że z powodu przyjścia na świat w Alizonie wolałbym, o ile to możliwe, unikać zaludnionych rejonów. Usłyszawszy to wyjaśnienie kuzyn Mereth, na którego twarzy malowała się jednocześnie ulga i konsternacja, zmusił mnie do przyjęcia dwóch przykrytych koszy. Załadował do nich najróżniejsze rzeczy, które mogą się przydać samotnemu jeźdźcowi w trudnych sytuacjach. Miałem też po dotarciu do Doliny Palten zamienić mego wierzchowca i juczne konie na górskie kuce. Dał mi list do miejscowego handlarza wełną z prośbą o udzielenie mi niezbędnej pomocy. Spróbowałem wręczyć mu kilka srebrnych sztabek, ale nie zgodził się ich przyjąć, mówiąc, że list Mereth wyraźnie zalecał, by traktowano mnie „tak uprzejmie, jak członka rodziny”. Ponieważ powinienem był znać tego rodzaju układy, skinąłem tylko głową na znak, że go rozumiem, i wyraziłem należytą wdzięczność za okazane względy.
Dwudziestego szóstego dnia Miesiąca Wilka ruszyłem drogą prowadzącą z portu Vennes do Trevamper. Mereth narysowała dla mnie mapę Krainy Dolin, którą mogłem pokazywać wszystkim. Grube linie oznaczały drogi łączące zamieszkane rejony. Napisała też dla mnie krótki zbiór porad, które musiałem zapamiętać.
Miesiąc Wilka przeminął i nastał Miesiąc Hordosha, a ja wciąż jechałem, przeklinając zmienną pogodę. O świcie dzień bywał zimny i jasny, ale w ciągu godziny chmury przesłaniały niebo i spływały ze szczytów gór, smagając mnie deszczem ze śniegiem, samym śniegiem lub deszczem. Czasami wydawało mi się, że te trzy rodzaje złej pogody rywalizują ze sobą o to, która bardziej da się we znaki mnie i moim koniom.
Za Trevamperem nie było już nic, co mógłbym nazwać drogą, a ponieważ musiałem unikać uczęszczanych szlaków, czasami jechałem tak wolno, że doprowadzało mnie to do szału. Skierowałem się na południe do Doliny Dorn, potem wjechałem między wzgórza na zachodzie, omijając Dolinę Haver. Następnie podążyłem na północ od Doliny Haver i wspiąłem się na strome zbocza turni oddzielających Dolinę Ithor na zachodzie od Doliny Fyn na wschodzie.
Uznałem, że w pierwszej połowie Miesiąca Hordosha przebyłem co najmniej sześćdziesiąt mil. Oszczędzając prowiant, uzupełniałem kurczące się zapasy sucharów mięsem upolowanych zwierząt. W pułapki, które zastawiałem przed rozbiciem obozu o zmierzchu, łapały się czasem dzikie króliki. Kilkakrotnie zjadłem zupę z jakiegoś niezdarnego, powoli latającego ptaka, który nierozważnie usiadł w zasięgu mojego noża.
Po dotarciu do Doliny Pelten, ostrożnie zbadałem teren, zanim zszedłem krętą ścieżką w dół. Handlarz wełną, którego polecili mi krewni i znajomi Mereth w porcie Vennes, okazał się jeszcze jednym gadatliwym jegomościem, który bez przerwy mówił o owcach. Przyjął ode mnie srebrną sztabkę, kiedy powiedziałem mu, że nie wiem, jak długo będę prowadził poszukiwania w pobliżu Wielkiego Pustkowia, i dlatego wolę kupić, a nie wynająć jego kucyki. Uzupełniłem u niego prowiant, on zaś odprowadził mnie pieszo aż na skraj Doliny Pelten. Przestrzegł mnie przed śnieżnymi lawinami, które późną wiosną spadają z wyższych zboczy, a potem zawrócił, nie przerywając gadaniny o niezliczonych kłopotach, jakie prześladują rozproszone stada owiec, których wełnę zamierzał nabyć.
Nigdy nie lubiłem kuców, zawsze wolałem konie. Niebawem przekonałem się, że mój wierzchowiec jest przekornym zwierzakiem, który wedle własnej oceny uparcie wybiera najlepszą drogę. Prawie żałowałem, że nie mam alizońskich ostróg i że mój kuc nie został wytresowany po alizońsku. Jednakże gdy przeniknęliśmy do odludnych gór na północnym zachodzie ojczyzny Mereth, z bezimiennymi dolinami wciśniętymi pomiędzy wysokie szczyty, przekonałem się, że oba kuce mają niezwykle pewny chód, zwłaszcza na zdradzieckich, wąskich półkach skalnych i stromych zboczach. Biorąc pod uwagę niezwykle trudny teren, nabyte przeze mnie zwierzęta okazały się niemal równie zręczne jak nasze torgiańczyki. Pogodziłem się wtedy z samowolną naturą mojego wierzchowca i pozwalałem, by kroczył każdą wybraną przez siebie ścieżką, jeśli tylko biegła ona we właściwym kierunku.