Wśród nich znajdowały się. . . Z początku nie wiedział
nawet, jakie nadać im nazwy. Płaski, srebrzysty pierścień o szerokości dziesięciu stóp i cienki jak ostrze noża. Spiczasty, kryształowy cokół, na którym mógł stanąć jakiś mniejszy posąg. Błyszcząca iglica z czarnego metalu, smukła niczym włócz-356
nia i nie dłuższa, stojąca na czubku, jakby wrosła w bruk korzeniami. Setki, może tysiące rzeczy, w każdym kształcie i z każdego materiału, jaki można było sobie
wyobrazić, wypełniały całkowicie ogromny plac, rozstawione w odległościach nie
większych niż kilkanaście stóp.
To widok tej czarnej, metalowej włóczni, tej, która tak nienaturalnie stała, na-
sunął mu nagle odpowiedź na pytanie, co to musi być. Ter’angreale. A w każdym razie rzeczy, które miały coś wspólnego z Mocą. Niektóre na pewno miały. Tamtej
krzywej kamiennej futryny w Wielkiej Przechowalni Kamienia też nie dawało się
przewrócić.
Już był gotów zawrócić, ale Rand szedł dalej, ledwie patrząc na to, co wy-
tyczało mu drogę. Zatrzymał się w pewnej chwili, patrząc na dwie figurki, które
zdawały się ledwie zasługiwać na miejsce wśród pozostałych rzeczy. Dwie statu-
etki, wysokości około stopy, mężczyzna i kobieta, każde trzymało w ręce kryszta-
łową kulę. Nachylił się, jakby chciał ich dotknąć, ale wyprostował się tak szybko, że mogło to być wyłącznie dzieło imaginacji Mata.
Po chwili Mat ruszył spiesznie w jego ślady, starając się go dogonić. Im bar-
dziej się zbliżali do tych roziskrzonych pierścieni, utworzonych przez kolumny,
tym bardziej był spięty. Te wszystkie przedmioty, które ich otaczały, miały coś
wspólnego z Mocą, kolumny również. Po prostu to wiedział. Ich niesamowicie
wysokie i cienkie trzony iskrzyły się błękitnawym światłem, mącąc wzrok.
„Powiedzieli tylko, że muszę tu przyjść. No i cóż, przyszedłem. Nic nie mówili
o cholernej Mocy”.
Rand zatrzymał się tak nagle, że Mat zrobił jeszcze trzy kroki w stronę pier-
ścieni, nim się zorientował. Zauważył, że przyjaciel wpatruje się w drzewo. Drze-wo. Mat połapał się, że sam idzie ku niemu, jakby go przyciągało. Żadne inne
drzewo nie ma takich potrójnych liści. Żadne, prócz tego jednego drzewa z legen-
dy.
— Avendesora — rzekł cicho Rand. — Drzewo Życia. To ono.
Mat podskoczył do rozłożystych konarów, chcąc zerwać jeden z liści, żadnego
jednak nie mógł dosięgnąć. Zadowolił się więc wejściem głębiej pod liściasty
dach, gdzie oparł się o gruby pień. Po chwili osunął się na ziemię i przysiadł, nadal wsparty o niego plecami. Dawne opowieści mówiły prawdę. Czuł. . . Błogość.
Spokój. Zadowolenie. Nawet stopy nie bolały tak mocno.
Rand usiadł nie opodal ze skrzyżowanymi nogami.
— Ja tam wierzę opowieściom. Ghoetam czterdzieści lat siedział pod Aven-
desorą, chcąc zdobyć mądrość. Teraz w to wierzę.
Głowa Mata dotknęła pnia.
— Ja tam nie wiem, czy uwierzyłbym, że ptaki przyniosą mi coś do zjedzenia.
Musiałbyś czasem wstać.
„Ale nie byłoby źle posiedzieć jakąś godzinkę. Nawet cały dzień”.
357
— To zresztą nie ma sensu. Jakie pożywienie mogłyby tu przynosić ptaki?
Jakie ptaki?
— Może Rhuidean nie zawsze takie było, Mat. Może. . . Nie wiem. Może
Avendesora rosła wtedy gdzie indziej.
— Gdzie indziej — mruknął Mat. — Chętnie przeniósłbym się gdzie indziej.
„Ale. . . tu jest. . . tak przyjemnie.”
— Gdzie indziej? — Rand obrócił się, by popatrzeć na wysokie, wąskie ko-
lumny, połyskujące już tak blisko. — „Obowiązek jest cięższy niż góra” — po-
wiedział i westchnął.
Była to część powiedzenia, które poznał w Ziemiach Granicznych. „ Śmierć
jest lżejsza od pióra, obowiązek cięższy niż góra”. Zdaniem Mata brzmiało to jak kompletne brednie, ale Rand już wstał. Mat niechętnie poszedł w jego ślady.
— Jak myślisz, co tam znajdziemy?
— Mam zamiar iść sam — powiedział wolno Rand.
— O co ci chodzi? — spytał Mat. — Przybyłem tu z daleka, nieprawdaż? Nie
mam zamiaru podkulać teraz ogona.
„A właśnie, że mam!”
— To nie tak, Mat. Jeśli tam wejdziesz, to albo wyjdziesz jako wódz klanu,
albo umrzesz. Albo wyjdziesz obłąkany. Nie sądzę, by istniał jakiś inny wybór.
Chyba że wchodzącą jest Mądrą.
Mat zawahał się.