Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

- Objął dziewczynę ramieniem, oparł się na niej ciężko.
- Panie inspektorze - zagabnął sierżant. Gundhalinu połączył nazwisko z jego twarzą, TessraBarde. - Myśleliśmy, że bandyci pana dorwali. Pomóżcie mu...
- W porządku. - Gundhalinu pokręcił głową, gdy Moon chwyciła go mocniej w obronnym geście, odmawiając puszczenia. - Czuję się już lepiej - powiedział, nagle obojętniejąc na zimno i zmęczenie, czując ciepło i wracające z ulgą siły.
- Witamy z powrotem, panie inspektorze! Wrócił pan w ostatniej chwili. - Jeden z mężczyzn chwycił jego dłoń, patrząc ciekawie na Moon; Gundhalinu wyczuł, co sobie wyobraża. - Kim jest wasza przyjaciółka?
- Cieszę się, że wróciłem, nie możecie sobie wyobrazić, jak bardzo. - Spojrzał na odsłoniętą twarz Moon, odczytał na niej przestraszone pytanie i zrozumiał wreszcie, iż cząstka jej milczącej niepewności dotyczyła jego. Uśmiechnął się z obietnicą, poczuł, jak słabnie jej chwyt.
- Moja towarzyszka była więziona razem ze mną. Nie powiem nic więcej o nas obojgu... - Odwlekał chwilę, w której będzie musiał skłamać - ...dopóki nie otrzymamy gorącego posiłku i wygodnych krzeseł. - Zakaszlał ciężko, podkreślając tym swe słowa.
- Panie inspektorze, wie pan przecież - usłyszał mówiącego z naciskiem TessraBarde - że, no, miejscowym nie wolno wchodzić do środka.
- Na wszystkich bogów, sierżancie! - Czuł, że opuszcza go cierpliwość. - Gdyby Zimaccy bandyci nie dostawali się do tego cholernego kompleksu, nie tkwiłbym tu ledwo żywy! A gdyby nie ta kobieta, nie tkwiłbym wcale. - Ruszył do tunelu wejściowego, opierając się ciągle na ramieniu Moon. - Zabierzcie nasze sanie.
Nie było dalszych sprzeciwów.
 
Jerusha przetarła oczy, szybkim ruchem dłoni ukryła ziewnięcie. Szum pół setki rozmów rozbrzmiewał wokół niej, wznosił się do powały i opadał stamtąd w nużących atakach. Była na nogach od dwudziestu godzin, a poprzedniej nocy spała źle. Nawet jej honorowe miejsce przy głównym stole wśród półbogów Rady Hegemonii okazało się jeszcze jedną próbą cierpliwości. Według statkowego czasu Premiera i Rady był teraz środek dnia, a nie połowa nocy; ten sam czas przybrali wszyscy, którzy przybyli na ich powitanie.
Wymieniła uścisk dłoni z samym Premierem Ashwini. Ubrana w mundur komendanta policji, przytłoczona jaśniejącymi galonami i mosiężnymi oznakami, mogłaby konkurować blaskiem ze słońcem. Tak przynajmniej myślała, nim nie ujrzała jego stroju urzędowego, wysadzanego klejnotami i tak wymyślnie skrojonego, by ukazywać każdą linię jego ciągle młodego ciała... Ile naprawdę ma lat? Czterysta? Pięćset? Nawet Arienrhod musi skręcać się z zazdrości na widok wszystkiego, co sobą reprezentuje. (Cieszyła się skrycie, iż Królowej nie wolno było uczestniczyć w tym przyjęciu). Dożywotni Premier odziedziczył po swym ojcu stanowisko symbolu Hegemonii, jakim był od wieków, odkąd marzenia Kharemough o panowaniu nad innymi planetami zostały zniweczone przez nieskończoną obojętność czasoprzestrzeni galaktyki. Przywitał się z nią z uprzejmą dwornością, za którą wykryła osobiste zdumienie, iż okazała się kobietą. Obok Premiera siedział teraz Główny Sędzia Hovanesse, lecz nie obchodziło jej niemal wcale, co teraz o niej wygaduje.
Obok krzątał się robot służący, zręcznie sprzątając szóstą czy siódmą nie tkniętą potrawę i stawiając przed nią następną. Wypiła łyk herbaty, patrząc na oleiste plamy na jej parującej, rudawo-brunatnej powierzchni. Zaparzała się, póki łyżeczka nie zdradzała gotowości do rozpuszczenia; Jerusha miała nadzieję, że będzie na tyle mocna, by nie zasnęła.
- Pani Komendant, czy przeszkodziliśmy pani w uczciwym, nocnym śnie?
Obejrzała się, zawstydzona, do siedzącego po jej prawej ręce pierwszego sekretarza Temmona Ashwini Sirusa, nieślubnego syna Premiera. Był przystojnym mężczyzną o jaśniejszej skórze i grubszych kościach niż przeciętny Kharemoughi, dopiero wkraczającym w wiek średni. To ją zdziwiło, ponieważ Premier wyglądał na młodszego od niego. Znacznie bardziej zdumiewające było jednak ujrzenie mieszańca wśród członków Rady, gromadzącej szczyt pychy Kharemoughi. Wiedziała, że w swym ojczystym świecie zdobył sobie wielką sławę jako wódz i polityk i że zmusił Premiera do zerwania z tradycją i “wybrania" go na wolne miejsce w Radzie. Na początku uczty prowadziła z nim błahą rozmowę, podobnie jak z siedzącym po jej lewej ręce, noszącym królewskie szaty Przewodniczącym, którego ciężka woda kolońska pobudzała ją do kichania. Rozmowy wygasły jakoś i była rada, że skierowali gdzieś indziej swą uwagę.
- Nie, oczywiście, że nie, panie sekretarzu Sirus - mruknęła, przypomniawszy sobie wreszcie o dobrych manierach. Przesunęła palcem pod sztywnym od galonów wysokim kołnierzem.
- Ledwo pani tknęła potrawy. I to po całym trudzie, jaki włożył szef kuchni, by nas zadowolić. Ta skórka kanauby jest doskonała. - Płynnie mówił klostanem, jak większość Techów z Kharemough łatwo uczył się języków. Jak inaczej może wypełnić tyle czasu?
Uśmiechnęła się mdło. Bogowie, wydostańcie mnie stąd...
- Nie przywykłam w pracy do obiadów z dwunastu dań. - Po tylu latach ojczysty język brzmiał w jej ustach bardziej obco niż tiamatański. - Nie sądzę, bym sprostała temu wyzwaniu. - Teraz już żadnemu.

Podstrony