Najbardziej niebezpieczny z Tyrannejczyków.
Simok Aratap był niskim mężczyzną o nieco krzywych nogach i wąskich oczach. Miał krępą, grubokościstą sylwetkę typowego Tyrannejczyka i mimo że w tej chwili stał przed nim harmonijnie zbudowany i doskonale umięśniony okaz ludzkiego gatunku, wcale nie czuł się speszony. Był godnym spadkobierca (w drugim pokoleniu) tych, którzy opuścili swoje wietrzne, martwe światy i rozproszyli się po kosmosie, aby podbijać i zniewalać bogate i ludne planety Regionów Mgławicy.
Jego ojciec dowodził eskadrą małych, zwrotnych statków, które atakowały i znikały, by po chwili uderzyć ponownie i rozbić w puch nieruchawe, olbrzymie statki, bezskutecznie usiłujące stawić im czoło.
Światy Mgławicy walczyły w starym stylu, a Tyrannejczycy opanowali nowe techniki. Potężne błyszczące okręty podejmowały samotne pojedynki i ostrzeliwując pustkę traciły olbrzymie ilości energii. Tymczasem Tyrannejczycy postawili na szybkość i współdziałanie, tak że atakowane Królestwa padały samotnie jedno po drugim; każde (po części uradowane kłopotami sąsiadów). zadufane we własne bezpieczeństwo, za barierą ze stalowych flotylli oczekiwało bezczynnie na własny los.
Te wojny toczyły się pięćdziesiąt lat temu. Teraz Regiony Mgławicy stały się lennami, kontrolowanymi i obciążonymi Podatkami. Dawniej istniały całe światy, które można było podbić, pomyślał tęsknie Aratap, a teraz trzeba się zadowolić walką z pojedynczymi ludźmi.
Popatrzył na stojącego przed nim młodzieńca. Młody, bardzo młody. Wysoki, barczysty, z zamyśloną twarzą wieńczoną stanowczo zbyt krótko obciętymi włosami. Prawdopodobnie wśród studentów zapanowała właśnie taka moda. W pewnym sensie Aratap mu współczuł. Chłopak był wyraźnie przestraszony.
Biron nie określiłby swoich uczuć jako „strach”. Gdyby miał odpowiedzieć na pytanie, co czuje, powiedziałby, że „napięcie”. Przez całe życie przywykł uważać Tyrannejczyków za suzerenów. Jego ojciec, silny i pełen życia, pewny swojej zwierzchniej pozycji wobec innych, w obecności Tyrannejczyków stawał się cichy i niemal uniżony.
Przybywali czasami do Widemos z grzecznościowymi wizytami lub w sprawie dorocznej kontrybucji, którą nazywali podatkami. Rządca Widemos odpowiadał za zbieranie i wysyłkę tych pieniędzy z całej planety Nefelos, a Tyrannejczycy od czasu do czasu, zachowując wszelkie pozory, sprawdzali jego rachunki.
Rządca osobiście towarzyszył im, gdy opuszczali swoje małe statki. Zasiadali na honorowych miejscach u jego stołu, a w czasie posiłków obsługiwano ich w pierwszej kolejności. Kiedy mówili, cichły wszystkie rozmowy.
Gdy był dzieckiem, złościło go, że owych małych, odrażających ludzi traktowano u niego w domu w tak uniżony sposób, ale dorastając pojął, iż byli oni dla jego ojca tym, czym rządca dla zwykłego pastucha. Nauczył się też mówić do nich z szacunkiem i tytułować ich „ekscelencjo”.
Statek, który Biron uważał za swoje więzienie, stał się nim oficjalnie w dniu lądowania na Rhodii. U jego drzwi odezwał się dzwonek. Do kabiny weszło dwóch krzepkich członków załogi i stanęli przy nim, biorąc go między siebie. Za nimi pojawił się kapitan i oznajmił beznamiętnie:
— Bironie Farrill, na mocy prawa przysługującego mi jako kapitanowi tego statku aresztuję cię i zatrzymuję do dyspozycji komisarza Wielkiego Króla.
Komisarz to ten mały Tyrannejczyk, który siedzi teraz naprzeciwko, pozornie zamyślony i niezbyt zainteresowany stojącym przed nim więźniem. „Wielki Król” zaś to chan Tyrannejczyków, który przebywa stale w legendarnym kamiennym pałacu na rodzinnej planecie Tyrannejczyków.
Biron rozejrzał się ukradkiem. W sensie fizycznym nic go nie krępowało, ale za jego plecami stało czterech strażników w stalowoniebieskich mundurach Tyrannejskiej Policji Zewnętrznej, po dwóch z każdej strony. Byli uzbrojeni. Piąty, w stopniu majora, siedział obok biurka komisarza. Komisarz odezwał się pierwszy.
— Jak może już wiesz — jego głos był wysoki i piskliwy — stary rządca Widemos, twój ojciec, został stracony za zdradę.
Jego blade oczy spoglądały na Birona. Malowało się w nich łagodne współczucie.