Jeśli chciałem coś zrobić, to widziałem tylko, co może się ze mną stać,
jeśli się nie uda. Aż... — Zaan potrząsnął głową — aż pewnego dnia zobaczyłem czło-
wieka, który nie widzi przed sobą żadnych przeszkód. Który potrafi działać. Który zabił
piekarza, narażając się przy tym na nagonkę, na stryk, na tortury za trzy brązowe! Któ-
ry zabił Rycerza Zakonu, o niebo lepszego od siebie, tylko dlatego, że... że po prostu nie
wiedział... Nie wiedział, nie przeczuwał, nie podejrzewał, że rycerz jest od niego po sto-
kroć lepszy w mieczu — Zaan przerwał dla zaczerpnięcia oddechu. — Ty to byś nawet
zabił matkę w połogu. Ale dziecko, które rodziła pewnie zawinąłbyś w jakąś szmatę i dał
komuś, żeby się nie zmarnowało. Nie jesteś z natury zły — roześmiał się nagle. — Ty po
prostu nie wiesz co to prawo, co to moralność, co to człowieczeństwo.
Sirius roześmiał się również. Jego mina jednak świadczyła, że nie bardzo rozumiał
wywodu swojego giermka.
— W gruncie rzeczy — Zaan powrócił do oporządzania koni. — Jesteśmy tacy
sami. Pod pewnym względem.
Resztę prac wykonali w milczeniu. Zaan promienny, mimo chłodu szarpiącego cia-
ło, Sirius zamyślony, robiący miny, które w jego mniemaniu miały mu chyba pomóc
w zrozumieniu usłyszanych słów. Zaan skończył pierwszy i z trudem wgramolił się na
siodło.
— A ognisko? — Sirius wskazał za siebie. — Przecież las może zgorzeć.
— No to co?
39
— He! — Sirius zamyślił się, a potem roześmiał na cały głos. To zrozumiał na pew-
no. — No pewnie! — wskoczył na siodło i ruszyli w stronę tonącego w mroku gościńca.
Chłopak śmiał się jeszcze, kiedy dotarli do drogi.
— To mówisz, żeśmy tacy sami? — powiedział, tłumiąc chichot.
— W pewnym sensie.
— To jacy niby jesteśmy?
Zaan spojrzał na niego, potem popędził konia.
— Kompletnie amoralni!!! — krzyknął, wysforowując się do przodu.
Sirius nie rozumiał tego słowa, ale śmiał się jak z wybornej dykterii.
— Znaczy jacy?
— Tacy, co to ich wieszają na stryku. Ale tylko wtedy jak im się nie uda!
— No to w konie!!! — chłopak ryknął jak mógł najgłośniej.
— W konie! — zawtórował mu Zaan. — Cały świat czeka na nas!
R
Achaja przymknęła oczy. Owszem, zdarzało się wcześniej, że książęce dzie-
ci brano do wojska na równi ze wszystkimi (a nawet szczególnie je — dla
przykładu), ale to było dawniej, w czasach, które opisuje się w starych kroni-
kach. W czasach kiedy honor i miecz, jak mówił poseł L’ath, rzeczywiście coś znaczy-
ły. Nie słyszała, żeby ktokolwiek z ludzi, których znała, poszedł służyć jako prosty żoł-
nierz. No może ktoś tam... Ale na pewno nie córka Wielkiego Księcia. A jeśli już... To
owszem, wpisywano taką osobę na listę rekrutów, a w dwa dni później kierowano, daj-
my na to, do armijnego zespołu muzycznego, gdzie przez dwa lata pełniła (honorowo)
funkcję konsultanta, na przykład do spraw poezji. Zdarzało się, że nikt z właściwej jed-
nostki (ani zespołu artystycznego oczywiście) w ogóle nie wiedział, jak wygląda wyso-
ko urodzony rekrut. Wiedziony swoją chorobliwą uczciwością Archentar kazał jej jed-
nak odsłużyć wszystko, jak każdy zwykły żołnierz. Początkowo uważała, że dzieje jej
się wielka krzywda, potem uznała, że może i dobrze, że jest to jakaś przygoda w jej ży-
ciu, że przynajmniej na trochę wyrwie się spod władzy złośliwej Asiji. Teraz jednak, po
dwóch dniach drogi odbytej w towarzystwie sług, kiedy została wreszcie sama na punk-
cie zbornym Armii Zachodu, czuła lekki niepokój. Chociaż może to za mało powiedzia-
ne. Czuła strach? Nie potrafiła sama powiedzieć. W końcu, po raz pierwszy w swym ży-
ciu była sama, absolutnie sama, daleko poza domem. Stała właśnie w swej pięknej, boga-
tej i kolorowej sukni, w otoczeniu dzieci chłopów, kupców i niższych urzędników, któ-
rych stroje dużo bardziej pasowały do tego miejsca — szare, białe, biedne, średnie, cza-
sem schludne, czasem wręcz brudne — nie różniły się zbytnio od tego, co nosili armij-
ni urzędnicy. Wyglądała tutaj jak samotny, rajski ptak, który przysiadł na wiązce słomy,
rzuconej na kupę gnoju.
W niewielkim pomieszczeniu panowała cisza. Szesnastu chłopców i pięć dziewczyn
nie miało ochoty na jakiekolwiek rozmowy. Urzędnicy zbyt byli zajęci pisaniem sążni-
41
stych dokumentów, by zwracać uwagę na grupkę przestraszonych dzieci. Chociaż spoj-
rzenia rzucane w stronę kolorowej sukni, choć ukradkowe, nie należały do rzadkości.
Co jakiś czas tylko wchodził dziesiętnik i wyczytywał z listy czyjeś imię. Dzieciaków
w sali rozprowadzania ubywało powoli.
— Achaja, córka Archentara!
O kim on mówi? Bogowie, co za fatalny akcent. Prawie w ogóle nie można go zro-
zumieć.
— Achaja, córka Archentara! — powtórzył dziesiętnik.
To... Bogowie, to ja! Dziesiętnik był pierwszym w jej życiu człowiekiem z gminu,