Pani Bonacieux to życie d'Artagnana; więcej nawet niż własne życie, to życie ukochanej kobiety; jeśli szczęście Milady nie dopisze, będzie mogła prowadzić o nią układy i bez wątpienia uzyska dobre warunki.
Ta sprawa była więc załatwiona: pani Bonacieux wyjedzie z nianie podejrzewając niczego; kiedy ukryją się już w Armentieres, łatwo potrafi jej wmówić, że d'Artagnan nie przybył do Bśthune.
Najdalej za dwa tygodnie powróci Rochefort; przez dwa tygodnie obmyśli plan zemsty nad czterema przyjaciółmi. Nie będzie się nudzić, dzięki Bogu, czeka ją najsłodsza rozrywka, jakiej zaznać może kobieta z jej charakterem: doprowadzi swój plan zemsty do doskonałości.
Tak rozmyślając rozglądała się dokoła, by zapamiętać topografię ogrodu. Milady była niby dobry generał, który przewiduje wszystko, zwycięstwo lub klęskę, i zależnie od przebiegu bitwy gotów iść naprzód lub nakazać odwrót.
Po godzinie usłyszała łagodny głos, który ją wzywał; była to pani Bonacieux. Zacna przeorysza zgodziła się oczywiście na wszystko i miały właśnie jeść razem kolację.
Wchodząc na dziedziniec usłyszała odgłos pojazdu zatrzymującego się przed bramą.
Milady nasłuchiwała.
- Czy słyszysz? - rzekła.
- Tak, to pojazd.
- Mojego brata.
- O, mój Boże!
- Odwagi!
Zadzwoniono do bramy klasztornej; Milady się nie omyliła.
- Pójdź do swego pokoju - rzekła do pani Bonacieux. - Masz zapewne jakieś klejnoty, które chciałabyś zabrać.
- Mam jego listy.
- Weź je zatem i przyjdź do mnie, zjemy szybko kolację; może będziemy jechać przez część nocy, trzeba się pokrzepić.
- WielkiBoże! -rzekła pani Bonacieux, kładąc rękę na piersi.-Duszę się, nie mogę postąpić kroku.
- Odwagi, odwagi! Pomyśl, że za kwadrans będziesz uratowana, i pamiętaj, że robisz to dla niego.
- O tak; wszystko dla niego. Przywróciłaś mi odwagę jednym słowem; idź, zaraz się zjawię.
Milady poszła szybko do swego pokoju, gdzie zastała służącego Rocheforta i udzieliła mu wskazówek.
Miał czekać przy bramie; jeśli przypadkiem pojawią się muszkieterowie, powóz ruszy galopem, okrąży klasztor i zatrzyma się we wsi położonej z drugiej strony lasu. Milady pójdzie przez ogród i przedostanie się do wsi pieszo; powiedzieliśmy już, że Milady znała doskonale tę część Francji.
Jeśli muszkieterowie się nie zjawią, rzeczy pójdą tak, jak to było omówione: pani Bonacieux wejdzie na stopień, żeby się z nią pożegnać, i Milady zabierze ją ze sobą.
Weszła pani Bonacieux; żeby rozproszyć wszelkie podejrzenia, Milady po- wtórzyła w jej obecności niektóre rozkazy lokajowi.
Milady zapytała o pojazd; był to powóz zaprzężony w trzy konie i prowadzony przez pocztyliona; służący Rocheforta miał jechać na przedzie wierzchem.
Milady niepotrzebnie obawiała się podejrzeń pani Bonacieux, biedna kobieta była zbyt czysta, by podejrzewać ją o tak wielką przewrotność; nazwisko hrabiny Winter, które usłyszała od przeoryszy, było jej zupełnie nie znane, i nie wiedziała nawet, że hrabina tak bardzo i tak fatalnie zaciążyła na jej życiu.
- Widzisz więc - rzekła Milady, kiedy służący wyszedł - wszystko jest gotowe. Przeorysza nic nie podejrzewa i sądzi, że przyjechano po mnie z polecenia kardynała. Ten człowiek wyda ostatnie rozkazy; niech pani zje cokolwiek, wypije odrobinę wina i ruszajmy.
- Tak - rzekła machinalnie pani Bonacieux - ruszajmy.
Milady dała jej znak, by usiadła, nalała jej do małej szklanki wina hiszpańskiego i położyła na talerzu kawałek kurczęcia.
- Spójrz - rzekła - jak wszystko nam sprzyja; zapada noc; o wschodzie słońca będziemy już ,w naszym schronieniu, nikt nie domyśli się, gdzie jesteśmy. Odwagi, zjedzże cokolwiek.
Pani Bonacieux przełknęła machinalnie kilka kęsów i umoczyła usta w winie.
- Nuże, nuże a- mówiła Milady podnosząc szklankę do ust - uczyń jak ja.
Miała właśnie wychylić szklankę, ale ręka jej zawisła w powietrzu: usłyszała zbliżający się galop; niemal w tej samej chwili dobiegło ją rżenie koni.
Te odgłosy zmąciły jej radość, jak odgłos burzy budzi nas pośrodku pięknego snu; zbladła, podbiegła do okna, podczas gdy pani Bonacieux wstała drżąc nacałym ciele i oparła się o krzesło, żeby nie upaść.
Nie widać było nic jeszcze, tylko tętent przybliżał się wciąż bardziej.
- O, mój Boże! - rzekła pani Bonacieux. - Co to za hałas?
- To nasi przyjaciele lub wrogowie - rzekła Milady ze swym straszliwym spokojem. - Zostań na swoim miejscu, powiem ci.
Pani Bonacieux stała niema, nieruchoma i blada jak posąg.
Hałas wzmagał się, konie znajdowały się zapewne w odległości stu pięćdziesięciu kroków; jeśli nie widać ich było jeszcze, to dlatego, że droga zakręcała w tym miejscu. Jednakże hałas stawał się coraz wyraźniejszy i można było policzyć konie po nierównych uderzeniach kopyt.
Milady wypatrywała oczy; było dość jasno, by mogła rozpoznać jadących.
Nagle na zakręcie drogi ujrzała obszyte galonami kapelusze i powiewające pióra; naliczyła dwóch, potem pięciu, wreszcie ośmiu jeźdźców; jeden z nich wyprzedzał innych o dwie długości konia.
Milady jęknęła zduszonym głosem. W tym, który jechał na przedzie, poznała d'Artagnana.
- O, mój Boże, mój Boże! - zawołała pani Bonacieux. - Co się stało?
- To mundur gwardzistów pana kardynała; nie mamy chwili do stracenia! - zawołała Milady. -
Uciekajmy, uciekajmy!
- Tak, tak, uciekajmy! - powtórzyła pani Bonacieux nie mogąc postąpić kroku; strach przykuł ją do miejsca.
Tętent koni rozległ się pod oknem.
- Chodźmy, chodźmy wreszcie! - zawołała Milady próbując pociągnąć młodą kobietę za sobą. - Mam klucz, możemy jeszcze uciec przez ogród, ale pośpieszmy się, za pięć minut będzie za późno.