Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Zresztą nie było nic łatwiejszego niż usłyszeć, co mówili, bo rozmawiali
głośno, wcale się tym nie krępując, że wszystkich przechodniów Wtajemniczają po trosze w swe
sekrety. Rozmawiali o pojedynkach, dziewczynach, dzbanach i hulankach.
Na rogu jednej z ulic doszedł ich z niedalekiego placyku głos baskijskiego bębenka. Ksiądz
Klaudiusz usłyszał, że oficer mówi do żaka:
– Do pioruna! Chodźmy prędzej!
– Czemuż to, Febusie?
– Boję się, żeby mnie Cyganka nie zobaczyła.
– Jaka znów Cyganka? Ta mała z kozą.
– Esmeralda?
– Właśnie ona, Janie. Nie mogę spamiętać tego diabelskiego imienia. Chodźmy prędzej, bo
jeszcze mnie pozna. Nie chcę, żeby mnie ta dziewka zaczepiała na ulicy.
– Więc ją znacie, Febusie?
Archidiakon zobaczył, że Febus uśmiechnął się pyszałkowato, pochylił się do ucha Jana i coś
mu szepnął. Po czym parsknął śmiechem i zuchwale wstrząsnął głową.
– Naprawdę? – rzekł Jan.
– Na mą duszę! – odparł Febus.
– Dziś wieczór?
– Dziś wieczór.
– I przekonani jesteście, że przyjdzie?
– Czyście, Janie, rozum postradali? Czy w tych sprawach można wątpić?
– Kapitanie Febusie, szczęśliwy z was żołnierz.
Archidiakon słyszał całą tę rozmowę. Zęby mu zaszczekały. Drżenie widoczne oczom
wstrząsnęło ciałem. Zatrzymał się na chwilę, oparł o róg domu jak człowiek pijany i znów ruszył
śladem dwu wesołych hulaków.
Kiedy się do nich przybliżył, rozmawiali już o czym innym. Usłyszał, że śpiewają na całe
gardło starą piosenkę:
Oj, ta wiara ukochana,
Oj, wiarusy niebożęta,
Jak rycerze doją z dzbana,
Dają gardła jak cielęta.
166
VII
MNICH-WIDMO
Słynna karczma „Pod Jabłkiem Ewy” znajdowała się w Uniwersytecie, na rogu ulic Tarczowej
i Dziekańskiej. Była to parterowa izba, dość obszerna i bardzo niska, sklepienie jej podpierał w
samym środku gruby drewniany słup, pomalowany na żółto; gęsto ustawione stoły, lśniące
cynowe konwie porozwieszane na ścianach, pijących zawsze ciżba wielka, dziewek całe krocie,
wąskie okienko od ulicy, koło drzwi krzak wina, a nad drzwiami jaskrawa wywieszka blaszana z
wymalowanym na niej jabłkiem i niewiastą, zardzewiała od deszczów i obracana wiatrem na
żelaznej żerdzi. Ta niby chorągiewka, zwrócona w stronę bruku, była szyldem karczmy.
Zmierzch zapadał; ulice były już ciemne; karczma, licznymi świecami oświetlona, gorzała z
daleka niby kuźnia w ciemnościach. Słychać było stuk szklanek i pijackie wrzaski; przekleństwa
i kłótnie wydostawały się na zewnątrz przez wytłuczone szyby. Poprzez parę, co osiadła na
oszklonym oknie ogrzanej sali, widać było z setkę chyba niewyraźnych postaci, od czasu do
czasu rozlegał się czyjś głośny śmiech. Przechodnie spieszący do swoich zajęć przechodzili
mimo, nie zwracając uwagi na to rojne i gwarne okno. Czasami tylko jakiś mały obdartus wspinał
się na palcach aż ponad parapet i ciskał do wnętrza karczmy stare szydercze zawołanie, którym
prześladowano wówczas pijaków: „Na dzwonnicę pijanicę!”
Jeden tylko człowiek przechadzał się niewzruszenie przed gwarną gospodą, mając ją ciągle na
oku, i oddalał się tylko tyle, ile wartownik oddala się od swej budki. Zakutany był w opończę aż
po oczy. Opończę tę nabył przed chwilą u handlarza starzyzną, którego kram sąsiadował z
„Jabłkiem Ewy” – po to niewątpliwie, by zabezpieczyć się przed chłodem marcowych
wieczorów, a i po to może, by ukryć swój strój. Co pewien czas przystawał przed zamglonym
oknem złożonym z małych szybek w oprawie z ołowiu, nasłuchiwał, zaglądał i tupał nogą.
Drzwi karczmy otworzyły się wreszcie. Widocznie na to czekał. Wyszło z niej dwu pijanych.
Światło padające przez otwarte drzwi oświetliło na chwilę swym czerwonym blaskiem ich
rozweselone twarze. Człowiek w opończy przemknął na drugą stronę ulicy, skrył się pod
portykiem i stamtąd ich obserwował.
– Trąby i pioruny! – rzekł jeden z kompanów. – Zaraz wybije siódma! To pora mojej
schadzki.