Sullivan był dumny ze swego byłego ordynansa, jakby Mark był jego młodszym bratem i nie omieszkał opowiedzieć Duke'owi o kilku wyprawach Marka do pieczar. Mark poczerwieniał, speszony, lecz zadowolony. Rano odwiózł ich pułkowym jeepem na lotnisko.
- To jest ten dzieciuch, o którym ci opowiadaliśmy - powiedział Billy J. Podszedł do drugiego pilota, który właśnie polecał obsłudze naziemnej wyjąć drewniane klocki ze stateczników i sterów.
- Po cóż je tam powpychali? - spytał Billy J.
- To środek zapobiegawczy. Na wypadek wichury.
- Nigdy nie zapominacie ich wyjąć? - spytał Duke.
- Och, tak, ale bardzo rzadko. Raz na jakiś czas. W gruncie rzeczy raz tylko, przed trzema tygodniami, wypuściliśmy samolot z tymi klockami.
- I co się stało?
Chłopak uśmiechnął się, zachrypiał i wskazał kciukiem ziemię.
Duke chwycił Billy'ego za ramię. - Następne lądowanie mamy na Wyspie Johnstona. Ale zanim wystartujemy, muszę sprawdzić te klocki i będę je sprawdzał przed każdym pieprzonym startem aż do samej Kalifornii. Ty patrz na stronę prawą, Bill, a ja sprawdzę lewą.
Billy J. popchnął Duke'a ku pomostowi, potem uścisnął Markowi dłoń.
- Widziałeś się z siostrą na Hawajach? - Mark złożył mu szybkie
sprawozdanie ze spotkania z Maggie i ojcem. Sullivan oparł dłoń na jego ramieniu. - Cieszę się, że porządkujesz własne pole bitwy. Nie zapomnę o tobie. Może się zobaczymy, kiedy będę tędy wracał. Widząc, jak Sullivan wspina się po drabince do samolotu, Mark poczuł ucisk w gardle. Czy nie może tak się stać, że Billy J., który przeżył Canal, Tarawę, Saipan i Tinian, skończy w Pacyfiku?
Przez następne trzy tygodnie Mark i inni oficerowie-lingwiści uczyli morskich piechurów kilkunastu japońskich zdań w rodzaju „wyłaź i poddaj się". Przesłuchiwali także Japończyków wziętych do niewoli w czasie bitwy na Guamie. Zdumiewało Marka, że niemal wszyscy byli temu radzi. Pokonali już w sobie pierwszy wstyd i załamanie spowodowane podniesieniem rąk. Mark grywał z nimi w karty, opowiadali sobie anegdoty o przedwojennej Japonii. Uznali go za przyjaciela. Przynosił im papierosy i słodycze, i dbał o to, by systematycznie zmieniano im opatrunki.
Był tam jeden wyjątek, kapitan wojsk lądowych; siadywał osobno i za każdym razem, kiedy Mark próbował nawiązać z nim rozmowę, bacznie mu się w milczeniu przypatrywał. Pewnego dnia Mark zauważył, że człowiek ten siedzi nie opodal zasieków. Jakiś jeniec wrzasnął nagle:
- Harakiri! On siÄ™ przerzyna kolczastym drutem!
Mark rozkazał strażnikom, by cofnęli jeńców, a sam ruszył powoli w stronę kapitana. Skłonił głowę, mówiąc, że jest piękny dzień i poprosił o rozmowę.
Kapitan przestał haratać sobie nadgarstki i także schylił głowę.
- Muszę się zabić - powiedział. - Zostałem zhańbiony. Nie mogę wrócić do domu.
- To smutne - szepnął Mark i usiadł obok niego, krzyżując nogi. Japończyk schwycił kolczasty drut, żeby robić swoje dalej.
- Sądzi pan, że Japonia może wygrać tę wojnę? - spytał Mark łagodnie.
- Nie. Ameryka jest za silna. My Japończycy mamy dużo bushido, ale wy macie więcej armat. Musimy przegrać.
- Jeśli Japonia przegrywa wojnę, to dlaczego pan nie miałby wracać do domu?
Japończyk zaśmiał się ponuro. - Pan zna Japonię, poruczniku, lepiej niż dobrze. Mężczyzna, który się poddaje, wykreśla się z listy obywateli miasta. Przestaje istnieć. Rodzina mnie nie powita. Muszę się zabić.
- Ale jeśli Japonia przegra wojnę, to także jej generałowie i admirałowie zostaną zhańbieni. Administracja państwowa zostanie zhańbiona. A także sam cesarz. A jeśli cały naród zostanie zhańbiony - czemu pan nie może wrócić do domu?
- Nie. Wracać nie mogę. Ich hańba nie jest hańbą mężczyzny, który się poddał.
- Kiedy pana schwytano, był pan ranny. Słyszałem, że próbował pan zabić żołnierza, który pana schwytał.
- Chybiłem, pozwoliłem mu się schwytać. Mark skłonił głowę.
- Rozumiem, ale myślę, że pan się myli. Po wojnie w Japonii zajdą wielkie zmiany. A to będzie znaczyć, że poddał się cały kraj. - Wstał i skłonił głowę. - Jeśli pan pozwoli, wrócę rano, porozmawiamy.
Kapitan nie odpowiedział. Skłonił tylko głowę.
Mark wydał strażnikom zakaz podchodzenia do jeńca. A także dostarczania mu pożywienia i wody. Rano wrócił, skłonił się, podał kapitanowi paczkę papierosów i usiadł.
Upłynęło wiele minut, zanim kapitan przemówił.
- Być może powinienem wrócić do domu. - Schylił głowę, przypalił papierosa i rozejrzał się uważnie dokoła. - Gdyby ktoś pana spytał, co stanowi istotę japońskiego ducha, niech pan odpowie, że uroda kwitnących w górach, wiśniowych sadów.
Mark milczał, skinąwszy głową.
- Wrócę do domu - oznajmił kapitan.
20 grudnia Maggie McGlynn wylądowała wraz z grupą innych korespondentów i fotoreporterów w Aganie. W czasie długiej podróży z Hawajów była niemal zawsze czymś podniecona. Spełniało się wreszcie jej marzenie. Tygodniami molestowała swego szefa w Kansas City o akredytację korespondenta wojennego. Gdy nie poskutkowały pochlebstwa, zagroziła, iż użyje wpływów ojca i znajdzie wydawcę, który ją wyśle na tereny walk. - Chcę pisać o tym, co tam robią kobiety - oświadczyła stanowczo.
- To niezły pomysł - brzmiała gburowata odpowiedź.
- I o tym wszystkim co się tam będzie działo podczas mojego pobytu.
Wydawca warknął, po czym wypalił: - Tak się jakoś składa, że potrzebujemy kogoś na Pacyfiku, ale od zaraz. Zrobię wszystko, na co mnie stać. Ty się postaraj wcisnąć wszędzie pierwsza.
Waszyngtońską biurokrację udało się jakoś obejść i w ciągu zaledwie czterdziestu ośmiu godzin, co graniczyło z cudem, akredytację zatwierdzono. Mundur korespondenta wojennego był tak nieskazitelnie nowy, że obawiała się docinków ze strony innych korespondentów, ale stwierdziła z ulgą, że ją traktują jak równą sobie. Sprawdziwszy swój bagaż na kwaterze, którą stanowił zwykły namiot, dołączyła do grupy korespondentów wyjeżdżających na wycieczkę do klubu oficerskiego komendantury wyspy. Przy barze narzekali na brak pełnokrwistych nowin.