Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Nie wygadał się o rowerze, nie wygada się i teraz.
Nikt nie dowie się, że był w samochodzie.
W oddali rozległo się wycie syreny, a potem, już bliżej, miarowy
38
stukot łopat śmigłowca. Mark skulił się pod drzewem, po czym
wychynął powoli i skradał się między drzewami, przez zarośla, nisko
pochylony, nie śpiesząc się, aż posłyszał głosy.
Wszędzie błyskały niebieskie i czerwone światła. Białe wozy policji
z Memphis otaczały czarnego lincolna. Na polankę wjeżdżała pomarań-
czowo-biała karetka. Nikt nie wyglądał na zdenerwowanego czy
przestraszonego.
Ciało Romeya leżało na swoim miejscu. Jeden z gliniarzy fotografo-
wał je, podczas gdy inni dowcipkowali. Krótkofalówki trzeszczały, tak
jak w telewizji. Spod trupa ciekła krew na tylne światła samochodu.
Pistolet nadal zwisał groteskowo z tego, co pozostało po ustach. Ciało
Romeya przesunęło się w prawo; oczy trupa były zamknięte. Klik, klik,
pstrykał fotograf, a potem zawołał, że skończył. Zjawili się sanitariusze,
zrobili głupie miny, powiedzieli parę idiotycznych dowcipów i gliniarze
zaśmiali się głośno. Wszystkie drzwi lincolna były otwarte - policjanci
dokładnie przeszukiwali samochód. Nikt nie próbował przenieść zwłok.
Śmigłowiec zrobił jeszcze jedno okrążenie i odleciał.
Mark tkwił ukryty głęboko w zaroślach, jakieś dziesięć metrów od
drzewa i kłody, gdzie wcześniej palili z Rickym papierosy. Miał
idealny widok na polankę i grubego prawnika przypominającego
tłustą krowę leżącą pośrodku drogi. Przyjechał kolejny wóz policyjny,
później jeszcze jedna karetka. Ludzie w mundurach wpadali na siebie.
Z samochodu z wielką ostrożnością wyjmowano małe białe torebki
z niewiadomą zawartością. Dwaj gliniarze w gumowych rękawiczkach
zwijali gumowy wąż. Fotograf kucał kolejno przy drzwiach i błyskał
fleszem. Czasem ktoś zatrzymywał się na chwilę i gapił idiotycznie na
Romeya, ale większość obecnych piła kawę z plastykowych kubków
i gawędziła. Jeden z policjantów położył brakujący but na bagażniku
koło ciała, a następnie schował go do białej torebki i coś na niej
napisał. Inny uklęknął przy tablicy rejestracyjnej, odczytał numery
i czekał z krótkofalówką przy uchu na odpowiedź.
W końcu dwaj sanitariusze wysunęli nosze z pierwszej karetki
i ustawili je przy bagażniku lincolna. Chwycili Romeya za stopy
i pociągnęli delikatnie, tak by dwaj pozostali koledzy mogli go ująć
pod ramiona. Gliniarze przypatrywali się temu i żartowali z tuszy
pana Clifforda, bo znali już teraz jego nazwisko. Pytali, czy pielęgniarze
zdołają unieść jego ciężki zad, czy nosze są specjalnie wzmacniane, czy
thzścioch zmieści się w karetce. Było dużo śmiechu, kiedy sanitariusze
z wysiłkiem opuszczali ciało na nosze.
39
Jeden z policjantów schował pistolet do torebki. Nosze dźwignięto
i wsunięto do karetki, ale nie zamykano jeszcze drzwi. Za chwilę
pojawił się samochód holowniczy z żółtym kogutem i podjechał tyłem
do przedniego zderzaka lincolna.
Mark pomyślał o Rickym i ssaniu kciuka. Może brat potrzebuje
pomocy? Lada chwila wróci mama. Co będzie, jeśli spróbuje go
zbudzić i Ricky się przestraszy? Postanowił zaraz wracać do domu i po
drodze wypalić ostatniego papierosa.
Usłyszał jakiś dźwięk za plecami, ale go zlekceważył. A potem
nagle czyjaś ciężka dłoń chwyciła go za kark i ktoś spytał:
- Co się tu dzieje, chłopcze?
Mark odwrócił się gwałtownie i spojrzał w twarz policjanta.
Zdrętwiał, nie mógł nabrać powietrza w płuca.
- Co tutaj robisz, synu? - dociekał funkcjonariusz, podnosząc
go za kark. Uścisk nie bolał, ale policjant żądał posłuszeństwa. -
Wstawaj. Nie bój się.
Mark wstał i gliniarz go puścił. Obecni na polance widzieli to
i teraz ich obserwowali.
- Co tu robisz?
- Patrzę tylko.
Glina wskazał latarką na polankę. Słońce zaszło, do zmroku było
ze dwadzieścia minut.
Podejdźmy tam - rzekł.
- Powinienem iść do domu.
Policjant otoczył go ramieniem i poprowadził przez zarośla.
- Jak się nazywasz? - zapytał.
- Mark.
- Nazwisko?
- Sway. A pana?
- Hardy. Mark Sway, co? - powtórzył gliniarz w zamyśleniu.-
Mieszkasz w Posiadłości Kołowej Tuckera, prawda?
Nie mógł zaprzeczyć, ale z jakiegoś powodu się zawahał.
- Tak, proszę pana - odparł.
Dołączyli do kręgu funkcjonariuszy, którzy milcząc patrzyli na
Marka.
- Hej chłopaki, to jest Mark Sway, dzieciak, który do nas
dzwonił - oznajmił Hardy. - Bo to ty dzwoniłeś, prawda, Mark?
Chciał skłamać, lecz wątpił, by to coś dało.
- Tak, proszę pana.
- Jak znalazłeś ciało?
- Bawiliśmy się z bratem.
40
- Gdzie?
- Tu, w okolicy. Mieszkamy tam - wskazał dłonią za drzewa.
- Paliliście trawkę?
- Nie, proszę pana.
- Na pewno?
- Tak, proszę pana.
- Trzymaj się z dala od narkotyków, synu.
Policjantów było co najmniej sześciu i pytania padały ze wszystkich
stron.
- Jak znaleźliście samochód?

Podstrony