Marudziła, zatrzymywała się często przed oknami wystawowymi sklepów. Oczywiście, powtarza sobie, nie wsiądzie do autobusu. Jest biały dzień, więc nocne urojenia ma za sobą. Chociaż miło byłoby przejechać się wzdłuż rzeki, odetchnąć wiejskim powietrzem. Pogoda zmieniła się ostatnio i najwyraźniej zapowiadała wiosnę. Było ciepło i leciutkie białe obłoczki żeglowały szybko po lazurowym niebie.
Rano przed wyjściem z domu powiedziała matce, że prosto z pracy pójdzie do szpitala, bo chce odrobić dwa poprzednie wieczory. Sama nie wiedziała, czemu wymyśliła nagle tę bajeczkę. Nie było potrzeby. Tyle że wspominając o pracy w szpitalu, uniknęła propozycji, by przyjść z pomocą matce podczas wzmożonego ruchu w sobotnie popołudnie. Ranek był słoneczny, więc perspektywa długich godzin w dusznym i zatłoczonym sklepie bynajmniej nie nęciła Gretchen.
Przy ostatnim skrzyżowaniu ulic przed dworcem autobusowym zobaczyła swojego brata Toma. Przed drogerią grał w kości z gromadą chłopaków o podejrzanym wyglądzie. Jedna z jej koleżanek biurowych była w środę wieczorem w kinie "Casino", widziała bójkę i powiedziała o niej Gretchen.
- Ach, ten twój brat! - mówiła. - Straszny zabijaka, jak na takiego malca. Zwinny niby wąż. Ja tam nie chciałabym mieć takiego w rodzinie.
Powiedziała bratu, że wie o jego popisie i podobne historie nieraz już dawniej słyszała.
- Wstrętny chłopak z ciebie - dodała.
Ale Tom uśmiechnął się tylko krzywo i niewątpliwie był z siebie zadowolony.
Gdyby spostrzegł ją teraz, zawróciłaby z drogi. Nie odważyłaby się pójść na dworzec obserwowana przez niego. Ale on nie widział siostry. Był pochłonięty wydłubywaniem centa ze szpary w chodniku.
W hali dworca autobusowego spojrzała na zegar. Dwunasta trzydzieści pięć. Autobus w dół rzeki musiał odejść przed pięcioma minutami. Nie będzie przecież wałęsać się tu przez blisko pół godziny, czekać na następny. Ale autobus był spóźniony i stał jeszcze na miejscu. Podeszła do okienka kasowego.
- Jeden do King's Landing - powiedziała.
Zajęła miejsce na przodzie tuż za kierowcą. Autobus przepełniali żołnierze, ale pora była wczesna, więc nie zdążyli popić się jeszcze i nie gwizdali na jej widok.
Wóz odjechał. Ruch kołysał ją miło, więc drzemała z otwartymi oczyma. Za oknem przesuwały się drzewa w młodych pąkach, zabudowania, fragmenty rzeki, ludzkie twarze. Wszystko wydawało się piękne, świeżo umyte; mało realne. Za jej plecami żołnierze śpiewali chórem młodych, męskich głosów. Jeden z nich miał miękki, rozwlekły, południowy akcent z Wirginii i tym więcej łagodnej melancholii przydawał smutnej pieśni Ciato i dusza. Nic nie może się jej przytrafić. Nikt nie wie, gdzie jest obecnie i co robi. Trwa pomiędzy wydarzeniem a wydarzeniem, nie z własnego wyboru, bezwolna, dryfująca dokądś pośród pełnych tęsknoty żołnierskich głosów.
Autobus stanął.
- King's Landing, panienko - powiedział kierowca.
- Dziękuję.
Lekko wysiadła na przydróżek. Autobus odjechał. Żołnierze posyłali jej pocałunki z okien. W odpowiedzi dotknęła ustami palców i uśmiechnęła się do chłopców. Nie znali jej. Ona ich nie znała. Nie mogli zdawać sobie sprawy, jaki cel ma jej wycieczka. Rozśpiewane głosy przycichły stopniowo i umilkły, kiedy pojazd zniknął, oddaliwszy się ku północy.
Gretchen stała na poboczu szosy pustej i cichej pod słonecznym blaskiem sobotniego popołudnia. Miała przed sobą stację benzynową i sklep wielobranżowy. Weszła do sklepu i o butelkę coca-coli poprosiła siwowłosego starego mężczyznę w czystej, lecz zblakłej niebieskiej koszuli. Jej kolor był miły dla oka. Pomyślała, że kupi sobie taką sukienkę z bawełny - świeżą, jasnopastelową - będzie ją nosić w upalne letnie wieczory.
Wyszła ze sklepu i usiadła przed nim na ławce, żeby się napić. Coca-cola była lodowata, słodka, bąbelkami gazu łechtała wargi od wewnętrznej strony. Gretchen piła powoli. Nie było jej pilno. Patrzała na żwirowaną drogę, która łączyła szosę z brzegiem rzeki. Cień małej chmurki sunął wzdłuż tej drogi, niby biegnące zwierzę. Cicho było na niej i spokojnie od końca do końca. Czuła pod sobą ciepłe drewno ławki. Samochody nie przejeżdżały szosą. Wypiła resztę coca-coli i butelkę postawiła pod ławką. Słyszała tykanie zegarka na ręce. Odchyliła się do tyłu, aby wystawić czoło na promienie słońca.
Ma się rozumieć, nie pójdzie do domu nad rzeką. Niechaj poczęstunek stygnie, niech trunki stoją nie tknięte. Niech jej wielbiciele niecierpliwią się nad brzegiem wody. Nie wiedzą przecież, że ich dama jest blisko i sama z sobą prowadzi grę podniecającą, komiczną. Śmiać się jej chciało, wolała jednak nie mącić kojącej ciszy pustkowia.