Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Ktoś słyszał, jak walczyliśmy, i wezwał gliny, ot co. A zatem skąd ta karetka?
- Zamknij się, zamknij się - jęknął Henry. Ponownie poczuł stary, narastający gniew. Przypominał sobie, jak w dawnych czasach za każdym razem udawało im się go pobić i wystrychnąć na dudka. Te stare czasy wydawały mu się teraz tak bliskie i żywe. Zawsze, gdy wydawało mu się, że już ich ma, wyślizgiwali mu się z rąk. Tak samo było tego ostatniego dnia, po tym jak Belch zobaczył tę cipę biegnącą wzdłuż Kansas Street w stronę Barrens. Pamiętał to. O tak. Pamiętał to doskonale. Takie rzeczy jak kop w jaja zawsze długo się pamięta. Tego lata przydarzało mu się to raz po raz.
Henry podniósł się i usiadł; syknął, gdy sztylet bólu przeszył mu wnętrzności. Victor i Belch pomogli mu zejść do Barrens. Szedł tak szybko, jak mógł, pomimo bólu, który ściskał jego krocze, dosięgając najdalszych krańców podbrzusza. Nadszedł czas, aby to skończyć. Doszli ścieżką do polany, od której odchodziło pięć czy sześć dróżek, jak rozciągnięte we wszystkie strony nitki pajęczyny. Tak, te dzieciaki bawiły się tam, nie musiałeś być Tonto, aby się tego domyślić. Na ziemi leżały papierki po cukierkach i puste opakowania po korkach. Leżało tam też parę desek i sterta trocin, jakby te gnoje coś tam budowały. Pamiętał, jak stał tam na środku polany i lustrował wzrokiem drzewa w poszukiwaniu ich dziecinnego domku, wśród gałęzi. Gdyby go odnalazł, wspiąłby się na górę i zobaczywszy ukrywającą się tam dziewczynę, poderżnąłby jej nożem gardło, a potem pobawiłby się jej cyckami, dopóki by nie ostygła. Ale nie był w stanie odnaleźć domku na drzewie. Podobnie jak Belch i Victor. W jego krtani pojawiło się ponownie znajome uczucie frustracji. On i Victor zostawili Belcha, aby pilnował polany, a potem poszli poszukać śladów Bev na brzegu rzeki. Ale tam również jej nie było. Zupełnie jakby rozpłynęła się w powietrzu. Przypomniał sobie, jak się pochylił i podniósłszy kamień,
 
8
 
Barrens - 12.55
 
wściekły i zakłopotany cisnął go z całej siły do strumienia.
- Dokąd ona, kurwa, pobiegła? - Zastanawiał się, kuśtykając w stronę Victora. Ten wolno pokręcił głową.
- Nie wiem - odparł. - Ty krwawisz.
Henry spuścił wzrok i zobaczył ciemną plamę wielkości ćwierćdolarówki w kroczu dżinsów. Ból zmienił się w lekkie, ćmiące pulsowanie; miał wrażenie, że jego slipki były zbyt małe i zbyt ciasne. Jądra miał obrzmiałe. Ponownie poczuł w swoim wnętrzu gniew, coś jak sznur zaciśnięty w węzeł w okolicy serca. Ona to zrobiła.
- Gdzie ona jest? - syknął do Victora.
- Nie wiem - powtórzył Victor tym samym matowym głosem.
Wydawał się zahipnotyzowany, w pewnym sensie nieobecny, jak po porażeniu słonecznym. - Chyba uciekła. Teraz równie dobrze może być w Old Cape.
- Bynajmniej - rzucił Henry. - Ona się ukrywa. Mają tu gdzieś swoją kryjówkę i ona tam jest. Może to nie domek na drzewie. Może to coś innego.
- Co?
- Nie... wiem!... - wykrzyknął Henry, a Victor cofnął się o krok. Henry stał w Kenduskeag i rozglądał się wokoło; zimna woda obmywała jego trampki. Zatrzymał wzrok na walcu wystającym z brzegu, o jakieś dwadzieścia stóp dalej w dół strumienia - była to stacja pomp. Wyszedł z wody i podszedł do rury, czując, że gdzieś w głębi niego zaczyna się budzić strach. Skóra na ciele mu cierpła, a oczy rozszerzały się, by ogarnąć coraz to więcej i więcej. Miał wrażenie, że maleńkie włoski w uszach zaczynają drgać i wiją się niczym wodorosty, poruszane falą przypływu. Ze stacji pompującej dochodził cichy poszum, a nieco dalej dostrzegł rurę wystającą z brzegu, ponad Kenduskeag. Z jej wnętrza wypływał pulsujący strumień szlamu i wlewał się do rzeki. Pochylił się nad okrągłą pokrywą walca.
- Henry? - zawołał nerwowym głosem Victor. - Henry? Co ty robisz?!
Ten jednak nie zwracał na niego uwagi. Przyłożył oko do jednej z okrągłych dziur w pokrywie, lecz nie zobaczył nic prócz czerni.
Teraz przystawił ucho.
Czekaj...
Z czerni walca dobiegł go głos i Henry poczuł, jak wewnętrzna temperatura jego ciała spada do zera - jego żyły i arterie zamarzły, zmieniając się w kryształowe przewody z lodu. Ale wraz z tymi odczuciami pojawiło się coś, czego prawie nigdy nie zaznał - miłość. Jego oczy rozszerzyły się, a błazeński uśmiech rozchylił usta w szerokim, bezsilnym łuku. To był głos z księżyca. W głębi stacji pomp było To. Było tam, w kanałach.
Czekaj...
Czekał, ale się nie doczekał. Słyszał tylko rytmiczne, usypiające odgłosy pracujących maszyn. Podszedł do stojącego na brzegu Victora, który przyglądał mu się podejrzliwym wzrokiem. Henry zignorował go i zawołał Belcha. Belch zjawił się w chwilę później.
- Idziemy - powiedział.
- Co zrobimy. Henry? - zapytał Belch.
- Poczekamy. Będziemy obserwować.
Podeszli chyłkiem w stronę polany i usiedli. Henry próbował obciągnąć slipki z obolałych jąder, ale ból był zbyt silny.
- Henry, co... - zaczął Belch.
- Ciii...
Belch posłusznie umilkł. Henry miał camele, ale nie wyciągnął ich. Nie chciał, żeby ta dziwka, jeśli była w pobliżu, poczuła dym papierosów. Mógł im to wyjaśnić, ale nie było po temu potrzeby. Usłyszał tylko dwa słowa, ale wydawało się, że zrozumiał wszystko. Tamci bawili się tutaj. Prędzej czy później wrócą. Czemu miałby ścigać tylko tę małą cipę, skoro mógł dostać całą siódemkę tych małych gnojków?
Czekali i obserwowali. Victor i Belch sprawiali wrażenie, jakby spali z otwartymi oczyma. Oczekiwanie nie trwało długo, ale Henry zdołał przypomnieć sobie wiele różnych rzeczy. Na przykład to, jak rano znalazł swój sprężynowiec. To nie był ten sam nóż, który miał pod koniec roku szkolnego, tamten musiał zgubić dawno temu. Ten wyglądał na lepszy. Otrzymał go pocztą. Tak to można określić.