Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Ale się pokazało, że
homonkulusy rozlecieli się po niebie, deszczu nie było, a woda się znajdowała
tylko w niektórych piosenkach. Skublińska faktycznie w białem kapeluszu sie-
działa w pierwszem rzędzie, zaraz za zagranicznemy sędziamy, bis biła i w oczy
nam się śmiała. Myślałem, że Gienia tego nie przeżyje. Piosenek wcale prawie nie
słuchała, strzygła tylko uchem w stronę sufitu i co i raz krzyczała:
— O, już trzeszczy!. . .
— Nic nie trzeszczy, królowo mojej piękności, tylko czerwono-czarne czy tam
niebiesko-zielone tak zwanego big-bigla zagrali.
Osobiście musze powiedzieć, że mnie się spodobało. Jak na deszcz przestałem
liczyć, zacząłem się przyglądać i przysłuchiwać.
Na przykład młody przystojny facet pierwszorzędnie zasuwał piosenkie „Mój
koń” i nie tylko śpiewał, ale jeszcze w dechę odstawiał tego konia. Brykał po sce-
nie, rżał i dęba stawał. Było faktycznie na co popatrzyć. Ale piosenka ta wymaga
dużej przestrzeni życiowej do rozbiegu i może być śpiewana tylko na takiej sce-
nie, jak w Sopotach na drewnianej sali. Nie tylko na koniu można tu zapychać, ale
zrobić rundę „Syrenką” czy „Wartburgiem”.
Ale samochody byli w innej piosence, którą także samo nielicho odśpiewa-
ła jakaś broneta przy kości. Była to piosenka w sprawie drożyzny: Nie dla nasz
284
samochody, nie dla nasz domki jednorodzinne, nie dla nasz różne artykuła z „Delikatesów”. W te mniej więcej słowa śpiewała ta owa bronetka. Rzecz jasna, że
mowa tam była o Ameryce, bo u nasz wszystko jest dla nasz.
Było tam jeszcze dużo różnych piosenek na każde okoliczność domowe, jak:
zaręczyny, chrzciny, rozwody, pobór do wojska.
Byli artystki małe, średniaki, duże i jedna taka, że daj Boże każdemu żonę
o takiem wzroście — na rękach męża może nosić, a śpiewa jak słowik.
Ale Gienia furt tylko na ten cerowany sufit patrzyła. Przestała dopieru, jak
jedna twarzowa śpiewaczka zaiwaniała piosenkie:
„Przyjdzie na to czas”.
Ale po mojemu nie przyjdzie, dach jest wyremontowany na blachę. Ostatecz-
nie dla pewności można postawić na niem parę balii i wanienek do łapania desz-
czówki. Żeby nasz w razie czego zagranica na papier po gazetach nie wzięła,
zaniem się ten festibal skończy.
Marne widoki
Podobnież w lipcu zagrażać nam mają niemożebnie upały — do 22 stopni!
Jak na Polskie to żar z nieba, bo przyzwyczajone jesteśmy ostatnimi laty do 14,
góra — 16, przy częściowem zachmurzeniu i przelotnych, ale częstych opadach.
Ale paniki nie ma co szerzyć, bo to wszystko może się jeszcze odmienić,
zwłaszcza że ta prognozja pochodzi z telewizji.
Chmurka co prawda schowała się ostatnio za ruchomą pocztówkie z fotografią
mżawki, deszczu, słońca lub gradobicia. Przesuwa tam te obrazki okolicznościo-
wo i wygłasza swoje wróżby z zaplecza, żeby przed 34 milionami Polaków ocza-
my nie świecić.
Po prostu wstydzi się troszkie, bo się wróżenie nie zgadza. Bo z pogodą to ni-
gdy nie wiadomo. Zaplanowany słoneczny piękny dzień na jutro, a w nocy przyj-
dą te cholerne homonkulusy, narozrabiają, przewrócą wszystko do góry nogamy
i następuje oberwanie chmury.
Wycieczkowicze zmoczone do suchej nitki i z mokrem suchem prowiantem
zmiatają żywo z naszych pól i łąk do domu. Klną w żywy kamień i bluźnią prze-
ciwko tej sempatycznej blondynce, która, znakiem tego, woli wygłaszać te pro-
roctwa z ukrycia.
Bardzo często zastępują ją koleżanki płci męskiej, a może sam pan prezes za
pocztówką siedzi, bo prognozje są coraz lepsze.
Ale po mojemu najlepsza jest przy pogodowej mapie żywa osobistość. Przy-
najmniej wiadomo do kogo mieć żal i pretensje wnosić, że się wiatry nie spraw-
dzili i że lało.
Zresztą jak tam jest, tak jest, fakt faktem, że lato mamy w tak zwanej pełni

Podstrony