Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

- Tak. Co o nich wiesz?
- Niewiele.
- Czy chciałbyś dowiedzieć się więcej, tyle, ile wiem ja? Michael skinął głową. Jeśli Clarkham nie był pewnym wybawcą, to może zdoła mu pomóc Rada Eleu.
- Jedź zatem ze mną... a raczej, ponieważ nie mam własnego konia, pozwól mi pojechać ze sobą. Dopóki śpią twoi towarzysze. - Dokąd?
- Jeszcze nie tak dawno pomyślałbym, że to przeklęte miejsce, i unikał go. Teraz jestem tego o wiele mniej pewny. To niedaleko, jeśli pojedziemy konno.
Michael obejrzał się na obóz i pogrążone we śnie sylwetki Nikołaja i Beka. Wiedział, że Nikołaj śpi, ale Bek...
- Dlaczego nie zabieramy ich ze sobą?
- Ten człowiek nigdy nie potrafił poddać się dyscyplinie. Nie przetrwałby. A Mieszaniec... - Biri wzruszył ramionami. - To nie jego sprawa. On nie żyje w grupie, jest samotnikiem. On nie dba o to, że jest Mieszańcem; gdyby było inaczej, mogłoby to mieć dla niego jakieś znaczenie.
Michael podjął męską decyzję. - Prowadź.
Błękitny koń pozwolił się dosiąść im obu. Tym razem, w odróż­nieniu od jazdy na jednym wierzchowcu z Gwinatem, to Michael siedział z tyłu, a Biri przed nim. - Byłem w Irall - powiedział Michael.
- Wiem.
- Widziałeś mnie? - Tak.
- Dlaczego mi nie pomogłeś?
- Nikt nie wchodzi w drogę Taraxowi. Poza tym szedłeś do Adonny. Nawet nowicjusze zdają sobie sprawę z daremności sprzeciwiania się Adonnie.
Michael ponaglił konia. Potem, w pełni świadom konsekwencji, popuścił Sidhowemu zwierzęciu cugli, dając mu możność nabrania szybkości... i wzbicia się w powietrze. - Mów, w którą stronę ­zwrócił się do Biriego, kiedy kontury konia rozmyły się pod nimi i rozsrebrzyły.
- Na południe - padła odpowiedź.
 
 
Rozdział trzydziesty ósmy
 
Przez jakiś czas koń gnał wzdłuż rzeki i kanionu. Michaelowi trudno było stwierdzić, czy lecą, czy pędzą po ziemi, ani nawet określić dokładnie, gdzie się znajdują. Wszystko się przemieszało. Z każdym ruchem jego głowy świat stawał się innym miejscem pełnym strug światła i rwących chmur.
- Abana - krzyknął Biri. - Powiedz do konia abana. Michael powtórzył to słowo i to co pozostało jeszcze z Króle­stwa, rozpłynęło się. Noc przeszła w brzask, świetliste strugi i chmury przeorientowały się tworząc szarobłękitne niebiosa. W dole, niczym woda spływająca po pomarszczonej tkaninie, przesuwały się po stepie światła miasta. - To wygląda jak Zie­mia! - krzyknął Michael. Poczuł na języku elektryczny smak wiatru.
- To jedna z wielu Ziemi - odparł Biri. - Ziemi istniejących pomiędzy twoim światem a Królestwem. To miejsce, do którego zdążają konie abanując.
Miejskie światła, pochylając się i kołysząc daleko w dole, zestaliły się w ulice i budynki. Wszystko było zielonkawe, a przy­najmniej bardzo przypominało ten odcień - odcień Między­świata, gdzie trwała na straży siostra Lamii. - Ile tych Ziemi istnieje?
- O wiele więcej, niż można zliczyć - odparł Biri. - I konie potrafią się między nimi przemieszczać?
- Jesteśmy tu tylko w przelocie. W rzeczywistości nie ma tam nas, o ile nie spadniemy. Koń muska samą powierzchnię, prześliz­guje się wzdłuż Ziemi otaczających Królestwo.
Światła miasta znikły i wszystko ponownie przemieszało się i stało nie do odróżnienia. Michael, sięgając przez Biriego do grzywy konia, miał wrażenie, że ściska w garściach zimny ogień. Koń odwrócił łeb i łypnął na nich ślepiami. Były zimne i złowrogo
błękitne, niczym lodowe kule podświetlone od środka. Odciągnięte wargi odsłaniały zęby ostre i długie jak u tygrysa. Fakt, między Królestwem a Ziemią - a raczej Ziemiami - było to zupełnie inne zwierzę, istny koszmar.
- Już niedaleko - oznajmił Biri.
Koń zadrżał i wirowanie straciło na sile. Michael poczuł, jak napinają się pod jego udami mięśnie zwierzęcia przygotowującego się do przejścia z abanowania w bieg po stałym gruncie.
I znowu byli w Królestwie. Koń galopował kamienistym polem porośniętym gdzieniegdzie maleńkimi drzewkami. Powróciło zimne i suche powietrze nocy. Niebo pełne było jaskrawobiałych gwiazd.
Michael zatrzymał konia. - Jaką odległość przebyliśmy? - Zbyt dużą, by można ją pokonać pieszo - odparł Biri zsuwając się z konia na lewą stronę. - Nie możemy wjechać konno do chronionego kręgu.
Michael zeskoczył z konia i ruszyli pieszo przez pole. Kamienie wrażały się boleśnie w obute w miękkie łapcie stopy Michaela. Przed nimi, majacząc niewyraźnie w gwiezdnej poświacie, wznosił się usypany z ziemi i kamienia pagórek bardzo przypominający kurhany znane Michaelowi z książek historycznych.
- Na Ziemi też są takie - powiedział.
Z boku pagórka znajdował się kamienny łuk zatarasowany okrągłą płytą na wpół zagrzebaną w ziemi. Biri sięgnął za lewą krawędź płyty i wyciągnął stamtąd kamień o średnicy jakichś piętnastu centymetrów. Wydłubał w nim zagłębienie, zupełnie jakby kamiń był z gliny, i przełożył do drugiej ręki. Jednym palcem rozniecił w zagłębieniu oślepiająco białą poświatę. ­Latarnia - wyjaśnił.
Na prawej krawędzi płyty znajdował się szereg nacięć. Biri umieścił w niektórych rowkach palce jednej dłoni, a potem dotknął pozostałych w innej kolejności. Płyta zapadła się z głu­chym łoskotem w ziemię.
- Teraz wchodzimy - powiedział.
Kamienna latarnia wyłowiła z ciemności wilgotny tunel o ścia­nach pooranych plątaniną korzeni, wrzynający się w głąb pagórka na odległość około dziesięciu metrów. Posadzka wykuta była w kamieniu. W chłodnym powietrzu unosił się odór stęchlizny. Biri ruszył przodem.
Pośrodku pagórka znajdowała się komora o średnicy jakichś dziewięciu metrów. Jej kamienne ściany lśniły od wilgoci. Z mo­krych powierzchni zwisały srebrzystobiałe, podobne do bród grzyby.
Na kamiennych marach pośrodku komory, kilka centymetrów jedna od drugiej, stały dwie przezroczyste, kwarcowe trumny. W każdej spoczywał szkielet. Biri stanął przy marach, a Michael, zaglądając do trumien przez krystaliczne boki, obchodził je powoli dookoła.
- Wiesz, kim oni są? - zapytał Biri zniżając głos w roz­brzmiewającej echem komorze.