- Pewnie wartownik, który pilnował załogi, żeby była grzeczna. A to również pozwala przypuszczać, że są Libijczykami.
Wullie uśmiechnął się zawadiacko, jakby chcąc udowodnić, że wszystko już z nim w porządku. - Wicie, wcale nie miałem stracha. Trzeba coś więcej niż szwabski truposz, żeby spietrać Gorbalsa Wullie'ego...
- Tutaj!
Pobiegłem w stronę, z której doleciał okrzyk, i zatrzymałem się gwałtownie za rogiem przejścia na prawej burcie. Mulholland i Clark czekali już, stojąc na szeroko rozstawionych nogach, ze Stenami wymierzonymi bez drgnienia w grupę ludzi stojących nieruchomo przy relingu. Było ich dziewięciu. Kilku w fałdzistych, białych burnusach, dwóch w brudnych kombinezonach i jeden - najwidoczniej ktoś w rodzaju oficera - w kurtce mundurowej i spodniach od piżamy.
Niemal wszyscy sprawiali wrażenie śmiertelnie przerażonych. Ale jednak... było w tej grupie coś nie tak. Coś, co nie pasowało do ogólnego obrazu.
- Czy któryś z was mówi po angielsku?
Jeden z Arabów, wysoki mężczyzna o twarzy zasłoniętej kapturem burnusa, odwrócił głowę i popatrzył ostro na pozostałych. Cisza.
Grek Polly przysunął się do mnie i dostrzegłem błysk noża w jego ręku.
- Schowaj to, do diabła - rzuciłem ze złością. - Powiedz im, że zostali zatrzymani w czasie działań przeciwko sprzymierzonym i dlatego nasz okręt podwodny musi zatopić ich statek... zrozumiano?
Polly z pewnym rozczarowaniem wzruszył ramionami, a potem rzucił kilka szybkich, gardłowych zdań po arabsku. Odpowiedzią było jednak zaledwie parę zaskoczonych spojrzeń. Sprawiali wrażenie bardzo cichych i opanowanych, niemal apatycznych. Zaczynałem się zastanawiać, jakim cudem Niemcom udało się wymusić tak pokorne posłuszeństwo na przedstawicielach tej zazwyczaj bardzo gadatliwej i skłonnej do protestów rasy.
- Nie podobuje mię się to, panie Miller - oznajmił niezbyt uszczęśliwiony sytuacją Wullie. - Coś z temi facetamy jest nie tak...
- Wiem - zmarszczyłem brwi. Mnie również coś niepokoiło. - Polly, zapytaj ich, ilu niemieckich żołnierzy mieli na pokładzie, kiedy płynęli...
Błysk oksydowanej stali wyłaniającej się z fałd burnusa wysokiego Araba i gwałtowne rozpierzchnięcie się ożyłej nagle grupy miały miejsce w tym samym ułamku sekundy. Mulholland ryknął, odwracając się gwałtownie:- Uwaga! Ten wielki skur...
Migawkowy, straszliwy obraz wylotu lufy Schmeissera patrzącego cyklopim okiem w moje oczy połączył się z przerażającą świadomością, że przecież Arabowie nie są NA LITOŚĆ BOSKĄ BLONDYNAMI...
W tej samej chwili ogłuszyła mnie urywana kakofonia długiej, wystrzelonej z najbliższej odległości serii z pistoletu maszynowego, odbijająca się gorączkowymi echami od każdego załamka i zakrętu przejścia. Płomienie wylotu rozerwały ciemność na kalejdoskopowe, zastygłe obrazy...
Potem długa, bezdenna cisza.
A wreszcie.
- Dwa, prze pana... w głosie Greka Polly słychać było nutki zadowolenia. - Ja myśle, dwa niemiecki żołnierz na tym statek, może?
Stojąc na drżących nogach popatrzyłem na wysokiego Araba, który wisiał przede mną przerzucony tyłem przez reling. Jego białe odzienie spływało łagodnymi falami z obwisłych ramion. Nie mogłem dostrzec górnej części jego ciała - i wcale nie miałem na to ochoty - ale nienagannie zaprasowane nogawki spodni koloru khaki, charakterystyczne dla Afrika Korps spinacze łączące się z cholewkami jego pustynnych butów powiedziały mi wszystko. To i Schmeisser leżący u moich stóp.
Rozwiązywało to również zagadkę milczenia i biernego oporu załogi.
Przez jedną, pełną oszołomienia chwilę myślałem, że to Polly wystrzelił tę dziką, niekontrolowaną serię. Trzydzieści pocisków w jeden bliski cel. Spust naciśnięty do chwili, kiedy skończył się magazynek.
W tym samym momencie Clark zapytał z niedowierzaniem.
- Nigdy z czegoś takiego nie strzelałeś, Jock?
A Gorbals Wullie, wciąż spowity falującą chmurą kordytowego dymu, wymamrotał w odpowiedzi oszołomionym głosem.
- Jezu, ja żem wcale nie wiedział, eż to je pistolet maszynowy... wicie, ja częściej używam brzytew...
Osiem minut później znowu byliśmy w pontonie, podczas gdy Arabowie nareszcie gadając bez ograniczeń opuszczali w pośpiechu na wodę swoją szalupę.
- Wullie! - wrzasnąłem niecierpliwie. - Gdzie u diabła jesteś?
- Tutaj, sir! - przechylił się przez reling i podał mi brezentową torbę.
Wziąłem ją podejrzliwie.
- Co to?
Klapnął ciężko obok mnie i uśmiechnął się głupawo.
- Moja lista zakupów, panie Miller. Dla kapitana!
Zajrzałem do środka. Nawet w ciemności mogłem dostrzec połyskujące srebro i od razu przypomniałem sobie sugestię wysuniętą przez Trappa, zdawało się dawno temu, w rozmowie z pewnym admirałem. Na temat dodatkowych zysków...
- Nakrycia stołowe... - uśmiechnąłem się ponuro. - I co jeszcze?
- Takie z kręconych drucików kółka do serwetek. I jeden taki sekstans, do nawigacji... wi pan? - Znowu uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - Zerknąłem se na mostek. Jeich szyper i tak nie będzie już tego potrzebował.
- Dobra - rzuciłem posępnie. - Odbijaj już tym cholernym pontonem, Clark.
Cóż, trzeba trochę czasu, żeby się przyzwyczaić.
Do tego, że jest się piratem, rzecz jasna.
Wkrótce potem Trapp powiedział do rury głosowej: - Wyłaź pan na górę, czif. Pierwszy dostał manii, że kiedy wystrzelimy z jego armaty, to zatopimy nie tylko tych Arabusów, ale i siebie.
Popatrzyłem na niego niechętnie poprzez panujący na mostku mrok. Wciąż jeszcze oblewał mnie pot na wspomnienie mojego zbyt bliskiego otarcia się o śmierć na pokładzie kabotażowca. Poza tym wysiłek włożony w dopłynięcie do “Charona” mimo chłodu północnoafrykańskiej nocy zamienił golf mojego białego, podwodniackiego swetra w mokrą pętlę.
- To żadna mania - rzuciłem ponuro. - Po prostu nie wyobraża pan sobie, jaki odrzut ma to działo. A jeżeli ten zgrzybiały kadłub puści, to najprawdopodobniej bez żadnego ostrzeżenia pójdziemy w zanurzenie.
- Jest mocny - odparł wyniośle Trapp. - Wystarczająco szczelny, żeby dostać klasę A-1 Plus u Lloyda. Tak czy owak, działaj pan. Mam zamiar znaleźć się czterdzieści mil stąd, zanim zrobi się jasno, a nigdy nie twierdziłem, że “Charon” to ścigacz.
Zacisnąłem jedną rękę na relingu, a drugą na słuchawce.
- Gotowi, bosmanie?