Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Stał za wszystkimi, ostatni, na skraju platforemki
— Próbka planety Eden — odparł Koordynator. Pomógł wyleźć Chemikowi spoza odrzuconej w bok klapy.
— Tak — dodał Inżynier — cały właz zasypany, musie­liśmy porządnie wleźć w grunt!
— To jest pierwsze lądowanie POD powierzchnią nie­znanej planety, prawda? — spytał Doktor. Naraz wszyscy zaczęli się śmiać. Cybernetyk tak się zanosił, aż łzy ukazały mu się w oczach.
— Dosyć tego! — krzyknął ostro Koordynator. — Nie będziemy przecież stali tak do rana. Po narzędzia, chłopcy, musimy się odkopać.
Chemik nachylił się i podniósł ciężką, zbitą bryłę z kop­ca, który urósł na podłodze przed włazem. Z owalnego otworu wypuczała się ziemia, od czasu do czasu tłusto po­łyskujące, czarniawe okruchy staczały się po powierzchni małego osypiska aż na korytarz.
Wycofali się do niego, bo na platformie nie było już nawet tyle miejsca, by usiąść; Koordynator i Inżynier ze­skoczyli na dół ostatni.
— Jak głęboko mogliśmy się wbić? — spytał półgłosem Koordynator Inżyniera. Szli obok siebie korytarzem. Dale­ko przed nimi jaśniała sunąca szybko plama światła. Inży­nier dał reflektor Chemikowi.
— Jak głęboko?... To zależy od zbyt wielu czynników. Tagerssen wlazł w grunt na osiemdziesiąt metrów.
— Tak, ale co zostało z rakiety i z niego!
— A ta sonda z Księżyca? Sztolnię musieli bić w skale, żeby ją odkopać. W skale!
— Na księżycu jest pumeks...
— A skąd możemy wiedzieć, co tu jest?
— Widziałeś przecież. To wygląda na margle.
— Przy samym włazie, a dalej?
Z narzędziami było bardzo źle. Statek, jak wszystkie długiego zasięgu, miał na pokładzie podwójny zestaw auto­matów i zdalnie sterowanych półautomatów do wszelkich prac, także powierzchniowo-ziemnych, jakich mogą wyma­gać różnorodne warunki planetarne. Urządzenia te były jednak nieczynne i bez dopływu prądu ani myśleć można było o ich uruchomieniu, jedyna zaś jednostka większa, jaką dysponowano, koparka, napędzana mikrostosem ato­mowym, także wymagała elektryczności do wstępnego roz­ruchu. Nieodzowne okazało się sporządzenie narzędzi cał­kiem prymitywnych, łopat i kilofów. To także napotkało ogromne trudności. Po pięciu godzinach mozołu załoga wracała korytarzem ku śluzie, niosąc trzy rozpłaszczone i zgięte na końcu kopaczki, dwa stalowe drągi i wlo­kąc wielkie płaty blach, które służyć miały do umacniania ścian wykopu. Oprócz kubłów przysposobiono do noszenia ziemi kilka wielkich plastykowych pudeł, zamocowawszy do nich z dwu stron krótkie, aluminiowe rury jako no­sidła.
Trzy czwarte doby minęły od katastrofy i wszyscy upa­dali ze zmęczenia. Doktor zadecydował, że powinni prze­spać choć kilka godzin. Pierwej jednak trzeba było przy­gotować jakieś posłania, choćby prowizoryczne, bo koje w pomieszczeniach sypialnych, umocowane na stałe do po­dłóg, stały teraz pionowo. Z odkręcaniem ich byłoby zbyt wiele roboty, zwleczono więc do biblioteki — niemal po­łowę książek wynieśli już przedtem na korytarz — nady­mane materace i wszyscy legli na nich pokotem.
Rychło okazało się, że poza Chemikiem i Inżynierem nikt nie może zasnąć. Doktor wstał więc znowu i poszedł z latarnią na poszukiwanie środków nasennych. Zajęło mu to niemal godzinę, gdyż musiał utorować sobie drogę do salki opatrunkowej poprzez jej sień, zawaloną stosami roz­kawałkowanych aparatów i naczyń analitycznych. Wypa­dły wszystkie ze ściennych szaf i tarasowały dostęp do drzwi. Na koniec — jego zegarek ręczny pokazywał czwartą nad ranem czasu pokładowego — nasenne tabletki zostały rozdane, lampa zgaszona i niebawem niespokojne oddechy wypełniły mroczne pomieszczenie.
Zbudzili się nadspodziewanie szybko, niemal wszyscy, z wyjątkiem Cybernetyka, który łyknął zbyt wielką dawkę pigułek i był jak pijany. Inżynier znów skarżył się na doj­mujący ból barku. Doktor odkrył w tym miejscu bolesną opuchliznę, przypuszczalnie Inżynier musiał nadwerężyć so­bie staw, gdy mocowali się z dźwigniami włazu.
Nastrój był ponury. Nikt się prawie nie odzywał, nawet Doktor. Do reszty zapasów w śluzie nie mogli się dostać, bo na drzwiach szafy ze skafandrami spoczywał ogromny kopiec osypiska, raz jeszcze więc Fizyk i Chemik poszli do kuchennego magazynu, skąd wrócili z puszkami kon­serw. Była dziewiąta, kiedy przystąpili do kopania tu­nelu.
Roboty posuwały się żółwim krokiem. W owalnym otworze włazu nie można się było dobrze rozmachnąć, lu­dzie dźgali kopaczkami zbite zwały ziemi, a stojący w tyle usuwali je do korytarza. Po namyśle zdecydowano wrzucać ziemię do kabiny nawigacyjnej, bo znajdowała się najbliżej i nie zawierała niczego, co mogłoby się okazać potrzebne w bezpośredniej przyszłości.

Podstrony