Starając się robić to wolno i równomiernie, zaczęła ciągnąć, by przerzucić wokół iglicy linę zdolną utrzymać ich ciężar. Wreszcie drugi koniec dotarł do niej. Związała go z pozostałą na dole resztą i odetchnęła z ulgą.
Tylko powoli - przykazała sobie w duchu, gdy rozpoczynali wspinaczkę. Sokolnik zrzucił buty, zawiesił je sobie na szyi, po czym wcale żwawo zaczął się wspinać, pomagając sobie zdrową ręką. Trzymała się blisko niego - na odległość ramienia, spoglądając to na niego to na skałę. Nieoczekiwaną pomocą okazała się niewidoczna z dołu półka skalna. Przycupnęli na niej ciężko dysząc. Mieli za sobą jakieś dwie trzecie drogi, ale z twarzy mężczyzny pot lał się strumieniami.
- Skończmy jak najszybciej - mruknął, przerywając ciszę i wstając.
- Zaczekaj - wejdę na szczyt sama, a potem spróbuję cię wciągnąć. Dobrze trzymaj się liny.
Zanim zdołał coś odpowiedzieć, była już w drodze. Gdy jednak wciągnęła się resztą sil na szczyt urwiska, długą chwilę leżała nieruchomo, ciężko dysząc. Zdawało się jej, że nie zrobi już ani ruchu, że siły wyciekły z niej jak krew z otwartej rany. Przemogła w końcu słabość i podpełzła do iglicy, wokół której zaciśnięta była pętla liny z wodorostów.
- Chodź! - krzyknęła, łapiąc ją oburącz.
Ruchem wyćwiczonym przy wybieraniu lin okrętowych zaczęła ciągnąć wolno, po kawałku, czując, jak protestują przemęczone mięśnie i jak drga lina, po której wspinał się Sokolnik.
Wpierw pojawiła się jego dłoń, po omacku badająca krawędź zbocza. Raz jeszcze zebrała swoje siły, choć nie wierzyła, że może się udać. Upadła na plecy, liny jednak nie puściła.
Mąciło się jej w głowie, ciemne plamy napływały przed oczy… Dopiero po chwili dotarło do niej, że w jej pokaleczonych dłoniach lina zwisa luźno… Czyżby spadł?
Przetarła oczy i rozejrzała się. Sokolnik leżał zwrócony głową ku niej, choć jego nogi wciąż wystawały poza krawędź urwiska. Chciała go odciągnąć w bezpieczne miejsce, tak jak przedtem na plaży, ale teraz nie miała siły, by wykonać najmniejszy nawet ruch.
Sokół zniżył lot i siadł obok głowy swego pana, wydając trzykrotnie ochrypły okrzyk. Sokolnik drgnął, po czym zaczął pełznąć oddalając się od niebezpiecznej krawędzi. Tangree wstała z trudem opierając się o skałę. Miała wrażenie, że grunt pod jej stopami kołysze się jak pokład okrętu na pełnym morzu.
Mężczyzna oparł się zdrową ręką o skałę i uniósł głowę, rozglądając się dookoła. Wyglądało na to, że mimo słabości usiłuje wstać. Właśnie wtedy jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a wzrok zatrzymał się na czymś, co znajdowało się za plecami dziewczyny.
Odwróciła się gwałtownie i znieruchomiała… Te skalne wieże i iglice nie były dziełem natury. To ludzkie ręce ułożyły kamienie, wykuły sklepienia i ciemne, nadgryzione zębem czasu ściany, które zdawały się nie mieć najmniejszej szczeliny. Dopiero wysoko, tuż pod szczytem budowli prześwitywały otwory. Długie i wąskie, wyrąbane jakby olbrzymim toporem.
Wstrząsnął nią dreszcz. W świecie, który znała, istniało wiele takich ruin. Większość nie cieszyła się dobrą sławą, była złym miejscem na nocleg czy odpoczynek. W tym świecie niezliczone plemiona sięgały szczytu potęgi, by potem obrócić się w pył. Nie wszystkie należały do rodzaju ludzkiego, ale prawie wszystkie były obeznane z magią. Mieszkańcy Sulcarkeep znali wiele podobnych zakątków i omijali je z daleka, chyba że chronił ich talizman wykonany przez jedną ze Strażniczek Estcarpu.
- SALŻARAT! - zaskoczenie zniknęło z twarzy Sokolnika, gdy przerwał jej rozmyślania.
Co ten okrzyk oznaczał? Przerażenie, strach? Nie miała jednak wątpliwości, że on zna to miejsce. Wstał, z trudem opierając się o skalne bloki.
- Salzarat… - powtórzył głosem przypominającym ostrzegawczy syk węża lub atakującego sokoła.
Dziewczyna ponownie przyjrzała się ruinom, które bez wątpienia były czymś znajomym dla jej towarzysza. Możliwe, że było to tylko złudzenie wywołane cieniami i odbiciami światła, ale ściana sprawiająca przed chwilą jeszcze wrażenie monolitu, teraz przedstawiała się zupełnie inaczej. Wyraźnie ujrzała… Nie ścianę, ale łeb olbrzymiego sokoła z oczami dokładnie zaznaczonymi za pomocą ukośnych otworów wyżłobionych nad zakrzywionym dziobem. A w dziobie… Sokół trzymał w nim zdeformowany przez czas i pogodę przedmiot, nie na tyle jednak zmieniony, by nie dało się dostrzec ogólnych zarysów sylwetki człowieka. Im dłużej się wpatrywała, tym wyraźniej widziała, jak ów dziób wyciąga się w jej stronę gotów porzucić dawny łup, a pochwycić świeży…
- Nie! - krzyknęła, zamykając oczy. To były tylko kamienie; ułożone z wielkim artyzmem, lecz jedynie stare kamienie.
Gdy uniosła po chwili powieki, widziała znów tylko gładką kamienną ścianę.