Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Propozycja taka nie była wcale przyjemna. „Pan porucznik” nie miał zamiaru
wchodzić w spółkę z tymi młokosami. Nie znał ich wcale, nie rozumiał, nie wiedział,
czego chcą... Jednakże żal mu było „biblioteczki” i wstyd odmówić podobnym fran-
tom rzeczy tak drobnej. Po chwili wahania zgodził się na warunkach następujących:
skrzynka będzie postawiona w otwartej spiżarni bez jego woli i wiedzy – sam spiżar-
nię zamknie – o fakcie przyniesienia skrzynki będzie wiedziała jedna tylko osoba, to
jest sam petent.
Nazajutrz rano zajrzawszy do spiżarni Piotr dostrzegł w jej rogu odrapaną walizę,
związaną szpagatem. Przez ciekawość i dla powzięcia wiadomości, co też to za skar-
by mieszczą się w tej ściganej książnicy, rozwiązał szpagat i, zamknąwszy się w ko-
mórce, przejrzał zawartość.
Była to najbezwzględniejsza zbieranina druków. Rzeczy cenne leżały obok ramot,
nowe studia filozoficzne i prace z zakresu historii obok starych śmieci i strzępów, po-
ezje Mickiewicza, Słowackiego i inne obok dodatków powieściowych do jakiejś ga-
zety, przekłady z obcych języków obok starych, pożółkłych broszur politycznych.
Niektóre z tych książek zastanawiały rozmaitością swego druku. Tytuły i pierwsze
stronice ich pochodziły skądinąd niż zawartość środkowa. Jakaś, na przykład, wno-
sząc z tytułu powieść angielska bezimiennej autorki, a wewnątrz dzieje powstania li-
stopadowego spisane przez Mochnackiego – albo – z wierzchu niby to jakieś niepłod-
ne Ziarnka i szczere Plewy, wydane najcenzuralniej, a w środku poezje gorzkie i
smutne, drukowane za dawnych lat w Lipsku, zaiste dla wnuków...
Piotr zrazu przez ciekawość, a później z rosnącą pasją począł czytać te tomy i
świstki – bezsilne, omdlałe poezje i szorstkie, krzykliwe, jakby z twardych patyków,
61
gwoździ i drutów kolczastych ukręcone broszurki społeczne. Przejścia swe miłosne,
troski, bóle, złamania się i zatoczenia, od których niejednokrotnie dolatywał aż do
brzegu przepaści, spędzał teraz w towarzystwie tych ściganych druków. Pocieszał się
nimi, rozrywał, nieraz upajał. Ogień miłości zapalał ognie zawarte w wierszach daw-
nych poetów. Płonęły nie znane dotąd wyrazy i jak żywa muzyka ozwały się przecud-
ne, dawne rymy. W dziwnych, na poły dostępnych słowach ledwie poznanego języka
znalazł się wyraz dla tajnych kurczów, szlochów, westchnień i radosnych łez duszy.
Zdarzało się teraz Piotrowi późno w noc albo w rosyjskim towarzystwie powtarzać na
pamięć dla uciszenia serca jakąś prawdziwą strofę niewiadomego dlań poety, wmy-
ślać się, wwiadywać i wczuwać w skojarzenia dźwięków, które zdawały się wszystko
wiedzieć, wszystko rozumieć aż do najtajniejszej głębiny. Pisarze, o których istnieniu
nie wiedział nic zgoła, stawali się towarzyszami czującymi, rzeszą braterską, co jak
chór westchnieniem odpowiadał na każde westchnienie.
Niejasne wyrażenia mowy posiadały urok podwójny, wżerały się w serce rozpło-
mienione od miłości, zahaczały o nie i nitowały z nim na zawsze. Z drugiej strony
najróżnorodniejsze dziedziny myśli polskiej, uwięzione w szpargałach uczniowskiego
kuferka, przemówiły do czytelnika nowego tysiącem ust. Piotr począł wgryzać się no-
cami w zagmatwane sploty umysłowania polskiego w dziewiętnastym stuleciu – w
dziwaczne naroślą i przerosty, w czucia, które się stały myślami plemiennymi, w sa-
moobłudy, które były i są najoczywistszymi lekarstwami od śmierci ducha. Zatapiał
się w historie błądzeń ponad przepaściami Szalonego Orlanda Polski, w bohaterstwo i
tęsknotę anielskich duchów – i w żywot martwego jej kadłuba, węszącego, gdzie jest
żer i spokój – w dzieje dwu potęg i motorów najgłębszych wszystkiego – pieniędzy i
katolicyzmu.
Po upływie pewnego czasu wytworzył się od tego czytania w jego pojęciach jako
stan stały – chaos, w uczuciach – popłoch. Pragnąc znaleźć wyraźne dyrektywy czytał
coraz systematyczniej i uważniej książkę po książce. Kupił sobie szczegółowy i ob-
szerny słownik polsko-rosyjski i nad niektórymi szpargałami prowadził formalne stu-
dia. Wychowanie w sferze rosyjskiej, żołnierska od najwcześniejszego dzieciństwa
prostolinijność dyscypliny i tresury, matematyczne podstawy rozumowania, rosyjska
„pryncypialność” w sposobie ujmowania zjawisk zewnętrznego i wewnętrznego
świata – wszystko to nie pozwalało znieść, strawić i wchłonąć zakresu rozbieżności i
rozpylenia polskiej myśli, błądzącej jak żywe srebro między biegunami ekstazy i ab-
negacji – myśli bez steru i kompasu... Ileż to razy Piotr Rozłucki tłukł w jakąś książkę
pięściami i rugał ją ostatnim, sobaczym, moskiewskim wyzwiskiem, patrząc, jak się
łamie, chwieje, błąka linia jej kierunku, jak siła jej pęka i leci – sam szatan wie do-
kąd!...
Jedno w tych książkach polubił – to wieść o nie istniejącym, zapomnianym wojsku
polskim – legendę o wodzach, co w wieczność odeszli z rozpaczą, „ręce załamawszy
na pancerz”, sprawy swej nie dosięgnąwszy włócznią, przegrawszy wszystek swój
zamysł wojenny. Polubił połamanych mieczów polskich szczęk o zardzewiałe po-
chwy, rozbitych ostrołęckich armat hurgot i łoskot – konnicy zbieganej pod Grocho-
wem tętent... Począł wmyślać się cierpliwie w klęski dalekie – dalekie – głęboki dla
nich poczuł szacunek – i żal...
62
XIII
W pierwszych dniach kwietnia, powróciwszy z Warszawy, generał Polenow przy-
wiózł pomyślne wiadomości: dla siebie znaczne odznaczenia, podwyższenie pensji i
kilkomiesięczny urlop – a nawet dla swego pomocnika w przyszykowaniu wynalazku
również awans i urlop z prawem wyjazdu za granicę. Generał niezwłocznie wybierał
się w świat wraz z córką i jej towarzyszką, mademoiselle Mathilde. Zaraz po powro-