Przed ruszeniem w ślady Gwynplaine'a Ursus odwołał na bok imć Niclessa, Govicum, Fibi
i Vinos i przykazał im, by wobec Dei, która o niczym jeszcze nie wiedziała, zachowali jak
najgłębsze milczenie; niech uważają, by nieostrożnym słowem nie wzbudzić w niej podejrze-
nia, że coś się stało, niech wytłumaczą jej nieobecność Gwynplaine'a i Ursusa zwykłymi zaję-
ciami przy ich teatralnym gospodarstwie; zbliżała się już zresztą godzina jej snu – zawsze
przecież kładła się w dzień – a nim się Dea zbudzi, on wróci na pewno razem z Gwynplaine'-
em, bo to jest jakieś nieporozumienie, mistake, jak mówi się w Anglii; z łatwością wyjaśnią je
obaj i sądowi, i policji, omyłka wyświetli się bez trudu, niezadługo powrócą. Byleby tylko
nikt nic nie powiedział Dei. Zarządził tak i poszedł.
Idąc starał się, by jak najmniej zwracać na siebie uwagę. Trzymał się możliwie najdalej od
orszaku, nie tracąc jednak z oczu Gwynplaine. Zuchwałość z zasadzki jest odwagą lękliwych.
A zresztą, choć odbyło się to wszystko tak przerażająco uroczyście, kto wie? – a może
Gwynplaine był po prostu wezwany do stawienia się przed zwykłym urzędnikiem policji z
powodu jakiegoś mało ważnego wykroczenia?
46
– Tego. dowiemy się już za chwilę – powtarzał sobie Ursus. – Już za chwilę wyjaśni się to.
Zobaczymy, w którą stronę skręci straż prowadząca Gwynplaine'a, kiedy przejdzie już wresz-
cie Pole Tarrinzeau i dojdzie do wylotów uliczek Little Strandu.
Jeżeli skręci w lewo – znaczyć to będzie, że prowadzi Gwynplaine'a na ratusz w So-
uthwarku. Wówczas nie ma się czego obawiać: chodzi o jakieś zwykłe wykroczenie przeciw-
ko miejskim przepisom; napomnienie urzędnika, dwa albo trzy szylingi kary i Gwynplaine
zostanie zwolniony, i przedstawienie Chaosu zwyciężonego odbędzie się wieczorem jak co
dzień. Nikt niczego nawet nie spostrzeże.
Jeżeli straż skręci w prawo – to gorsza sprawa.
W tamtej stronie znajdowały się miejsca budzące prawdziwą grozę.
Wapentake, na czele, dwuszeregu policjantów z Gwynplaine'em idącym w środku, doszedł
do skraju placu. Ursus patrzył. Serce mu biło. Są chwile, kiedy człowiek cały wzrokiem się
staje.
Gdzie skręcą?
Skręcili w prawo.
Ursus, przerażony, zachwiał się i oparł o mur, aby nie upaść.
Jakże nieszczere są słowa, które tak często mówimy sobie: „Chcę wiedzieć, czego mam się
trzymać.” W gruncie rzeczy człowiek wcale nie pragnie tej wiedzy. Boi się jej. Niepokój po-
łączony jest z utajonym wysiłkiem, by broń Boże nie upewnić się, jak jest naprawdę. Nie
przyznając się przed samym sobą, każdy z nas cofnąłby się chętnie, a kiedy jest już za późno i
wie – żałuje.
Tak też działo się z Ursusem. Pomyślał dygocząc cały:
– Źle! I tak dowiedziałbym się o wszystkim aż za wcześnie. I na co zda się iść dalej za
Gwynplaine'em?
Że jednak natura ludzka jest jedną wielką sprzecznością – po uczynieniu tej uwagi przy-
śpieszył kroku i opanowując strach podążył za oddziałkiem straży, bojąc się, by w labiryncie
uliczek Southwarku nie zagubić nici łączącej go z uprowadzanym Gwynplaine'em.
Orszak posuwał się naprzód uroczyście, a więc niezbyt prędko.
Otwierał pochód wapentake.
Zamykał go dowódca straży.
W takim porządku posuwać się mogli tylko powoli.
Od dowódcy straży bił cały majestat, na jaki tylko stać jest sądowego pachołka. Strój jego
był czymś pośrednim pomiędzy wspaniałym ubiorem oksfordzkiego doktora muzyki i skrom-
ną, czarną szatą doktora teologii z Cambridge. Pod długim godebertem, czyli płaszczem pod-
bitym norweskimi zającami, nosił odzienie szlachcica. Był na poły gotycki, na poły współcze-
sny, perukę miał jak u Lamoignona, a rękawy szerokie jak u Tristana Pustelnika. Jego duże,
okrągłe oko wlepione było w Gwynplaine'a uporczywie niby oko sowy. Stąpał miarowo. Nie
można chyba napotkać bardziej srogiej figury.
Ursus zagubił się na chwilę wśród plątaniny uliczek i wreszcie dopędził orszak koło ko-
ścioła Najświętszej Marii Panny Over Ry. Na cmentarzu kościelnym pochód straży zatrzyma-
ny został szczęśliwie przez zgraję dzieciarni i psów, zjawisko częste na ulicy ówczesnego
Londynu, dogs and boys, jak notują stare policyjne dokumenty, stawiając psy przed dziećmi.
Człowiek prowadzony do sądu przez straż nie był zresztą widokiem rzadkim i ciekawi
szybko rozeszli się do swoich zwykłych zajęć. Śladem Gynplaine'a podążał już tylko Ursus.
Przeszli koło dwu kaplic stojących naprzeciwko siebie – Religijnego Odpoczynku i Ligi
Alleluja – przybytków dwu sekt po dziś dzień istniejących.
Potem orszak skręcać zaczął z uliczki w uliczkę, wybierając najchętniej przejścia nie za-
budowane jeszcze puste, porośnięte trawą. Kluczyli tak długo.
Wreszcie zatrzymali się.
47
Stali u wejścia do ciasnego zaułka. Domów tu nie było, na skraju tylko stało kilka ruder.
Zaułek wciśnięty był pomiędzy dwa mury, z lewej strony – niski, z prawej – wysoki. Wysoki
mur był sczerniały, wybudowany z saksońskiej cegły, z blankami i strzelnicami, a wąskie
otwory piwniczne u dołu założone były grubą kratą. Ani jednego okna; tu i ówdzie tylko
szczelina – dawna strzelnica dla miotaczy kamieni i kusz. W murze tym znajdowała się jedna
tylko furta, niska, mała, niby wejście do pułapki na szczury.
W furcie tej, wstawionej w przesklepioną łukiem wnękę kamienną, znajdował się okrato-
wany judasz i wisiała na niej ciężka kołatka; zamek miała potężny, wrzeciądze grube i silne, a
obita była pancerzem z tęgiej, pomalowanej blachy. Więcej tu miałeś żelaza niż drzewa.
W całym zaułku było pusto. Ni przechodnia, ni kramu handlarza. Z bardzo bliska jednak
dochodził zgiełk nieustający, jakby wzdłuż uliczki płynął potok. Był to hałas głosów ludzkich
i turkot kół. Po drugiej stronie czarnego gmachu znajdowała się, jakaś duża ulica, zapewne