Lilia de Gondelaurier przyodziana w
aksamity i jedwabie, sylabizowała tymczasem, pomagając sobie paluszkiem, napis na stałe
umieszczony na brzegu ławy: PODRZUTKI.
– Sądziłam, że kładzie się tutaj tylko dzieci – rzekła pani Alojza odwracając się ze wstrętem.
I odeszła wrzuciwszy do miseczki srebrnego florena. Floren zadzwonił głośno wśród liardów,
a ubogie kobieciny z bractwa Stefana Haudry szeroko pootwierały oczy ze zdziwienia.
Po chwili nadszedł poważny i uczony Robert Mistricolle, protonotariusz królewski, który
trzymał w jednej ręce ogromny mszał, a drugą ujął pod ramię małżonkę swoją (z domu
Wilhelminę la Mairesse), mając w ten sposób obok siebie obu swoich przewodników:
duchowego i doczesnego.
– Podrzutek! – rzekł obejrzawszy rzecz całą uważnie. – Znaleziono go chyba na brzegu rzeki
Flegeton.
– Widać mu tylko jedno oko – zauważyła pani Wilhelmina – na drugim ma brodawkę.
– To nie brodawka – rzekł mistrz Robert Mistricolle – to jajo, które zawiera drugiego,
podobniusieńkiego demona; a tamten z kolei znów ma małe jajo, a to jajo zawiera jeszcze
jednego szatana i tak bez końca.
– Skądże to wiecie? – zapytała Wilhelmina la Mairesse.
– Wiem z całą pewnością – odparł protonotariusz.
– Powiedzcie, imć protonotariuszu – zapytała Goszera – czegóż to zapowiedzią może być ten
jakoby podrzutek?
– Najgorszych klęsk – odrzekł Mistricolle.
– O, mój Boże! – odezwała się jakaś starowinka z tłumu słuchających – i tak już przecie w
zeszłym roku spadła na nas ciężka zaraza morowa, a teraz powiadają, że Anglicy mają wysadzać
84
swoje wojska w Harefleu.
– A może przez ten przeklęty pomiot królowa nie przybędzie we wrześniu do Paryża? –
odezwała się druga starowinka. – Nic już teraz prawie nie można utargować.
– Wedle mego zdania – zawołała Joanna de la Tarme – trzeba tego małego czarownika
położyć nie na desce, ale na stosie. Lepiej tak będzie dla mieszkańców Paryża.
– Na wspaniałym, płonącym stosie! – dorzuciła starowinka.
– Ano tak by było roztropnie – rzekł Mistricolle.
Już od kilku chwil jakiś młody ksiądz przysłuchiwał się uwagom siostrzyczek i sentencjom
protonotariusza. Oblicze miał surowe, czoło szerokie, wzrok przenikliwy. Bez słowa rozsunął
gapiów, przyjrzał się „małemu czarownikowi” i wyciągnął nad nim rękę. A pora była po temu.
Wszystkie dewotki bowiem oblizywały się już na samą myśl o „wspaniałym płonącym stosie”.
– Adoptuję to dziecko – rzekł ksiądz.
Zabrał je, zawinął w fałdy swojej sutanny i odszedł. Zgromadzeni powiedli w ślad za nim
zdumionym i przerażonym wzrokiem. Po chwili znikł za Czerwoną Furtą, która łączyła wówczas
kościół z klasztorem.
Kiedy pierwsze oszołomienie minęło, Joanna de la Tarme pochyliła się do ucha Henryki la
Gaultière:
– A zawsze mówiłam, siostro, że ten młody kleryk, wielebny Klaudiusz Frollo, jest
czarownikiem.
II
KLAUDIUSZ FROLLO
Klaudiusz Frollo rzeczywiście nie był człowiekiem pospolitym.
Pochodził z jednej z tych rodzin średniego stanu, które pogardliwie w ubiegłym stuleciu
nazywano albo wysokim mieszczaństwem, albo też drobną szlachtą. Rodzina ta odziedziczyła po
braciach Paclet zależne od biskupa Paryża lenno Tirechappe, którego dwadzieścia jeden dymów
było w trzynastym wieku przedmiotem nie kończących się sporów toczonych przed oficjałem.
Jako właściciel tego lenna, Klaudiusz Frollo był jednym ze stu czterdziestu jeden panów,
mających prawo do czynszu lennego z ziem położonych w samym Paryżu i na przedmieściach; z
tego też tytułu nazwisko jego widniało przez długie lata zapisane w kartularzu złożonym u Św.
Marcina Polnego, między imieniem właściciela pałacu Tarcanville, mistrza Franciszka Le Rez, a
kolegium Tours.