Ale to nie jest poznawanie samego siebie!
Ta osoba o moim nazwisku, ów Leto, który jako drugi nosi to imię, odnajduje w swym umyśle inne głosy, inne imiona, inne miejsca. Och, obiecuję wam (jak i mnie obiecano), że odpowiadać będę na jedno tylko imię. Jeśli rzekniecie "Leto" - zareaguję. Cierpienie nadaje temu walor prawdy; cierpienie i coś jeszcze.
To ja dzierżę wszystkie nici!
Wszystkie są moją dziedziną. Dajcie mi tylko pomyśleć! - powiedzmy... mężczyźni, którzy padli od miecza - i widzę ich wszystkich we krwi, słyszę każdy jęk, widzę każdy grymas, każdy wyraz twarzy.
Radość macierzyństwa - myślę i łoża porodowe należą do mnie. Serie niemowlęcych uśmiechów i słodkie kwilenie nowych pokoleń. Pierwsze kroki dzieci i pierwsze zwycięstwa młodzieńców - zaniesione przede mnie, bym je podzielał. Potykają się jedni o drugich, dopóki przed moimi oczami nie pozostanie jedynie jednakowość i powtórzenie.
Nie ruszaj tego - ostrzegam sam siebie.
Któż zaprzeczy wartości tych doznań, wartości nauki, przez która widzę każdą nową chwilę?
Aaach, ale to przeszłość.
Nie rozumiecie?
To tylko przeszłość!
Tego ranka urodziłem się w jurcie, na skraju zamieszkałej przez konie równiny - na planecie, która już nie istnieje. Jutro urodzę się kimś innym gdzie indziej. Jeszcze o tym nie zdecydowałem. Tego ranka jednakże - aaach, co za życie! Gdy moje oczy nauczyły skupiać się na przedmiotach, wyjrzałem tam, skąd dochodziło światło słońca, i spostrzegłem rześkich ludzi, krzątających się wokół sielskich powinności ich życia. Gdzież... och, gdzież podziała się tamta rześkość?!
"Wykradzione dzienniki"
Trójka ludzi biegnących ku północy w tworzonym przez księżyc cieniu Zakazanego Lasu rozciągnięta była w linię o długości prawie pół kilometra. Ostatni biegacz znajdował się mniej niż sto metrów przed ścigającymi ich wilkami-D. Słyszał, jak bestie warczą i dyszą w swej żądzy, tak jak zwykły to były czynić, gdy ofiara znajdowała się już w ich polu widzenia.
Pierwszy Księżyc pozostawał prawie w zenicie i w lesie było zupełnie jasno. Mimo iż znajdowali się na dalekiej północy Arrakis, nie czuli zimna - wciąż było ciepło od upału letniego dnia. Powietrze napływające z Seriru, Ostatniej Pustyni, niosło przesiąknięte zapachem żywicy wilgotne wyziewy leśnego poszycia. Co jakiś czas bryza od Morza Kynesa za Serirem przywiewała słabą woń soli i ryb.
Zrządzeniem losu ostatni z biegaczy nazywał się Ulot, co w języku fremeńskim znaczyło Ukochany Maruder. Ulot był mężczyzną o krępej posturze, ze skłonnością do tycia, co podczas treningu do tej wyprawy nałożyło nań obowiązek ścisłej diety. Nawet gdy zeszczuplał - specjalnie z myślą o tym desperackim biegu - jego twarz pozostała okrągła. Z wielkich brązowych oczu wyzierał szczery żal z powodu tego, że ich posiadacz ma wciąż za dużo ciała.
Dla Ulota było oczywiste, że nie będzie w stanie zbyt długo biec. Już teraz ciężko dyszał. Co jakiś czas potykał się, ale nie przywoływał towarzyszy. Wiedział, że nie mogą mu pomóc. Wszyscy złożyli tę samą przysięgę, wiedząc, że poza dawnymi cnotami i fremeńską lojalnością nie ma dla nich innej obrony. Pozostawało to wciąż prawdą, mimo iż wszystko, co dotyczyło starych zwyczajów Fremenów, stało się wartością zabytkową - roty przysięgi nauczyli się od Muzealnych Fremenów.
To właśnie fremeńska lojalność nakazywała Ulotowi zachować milczenie, choć miał pełną świadomość rychłej zguby. Była to piękna lekcja dawnych wartości, chociaż raczej żałosna, skoro żadne z uciekinierów nie posiadało innego źródła wiedzy o cnotach, które naśladowali, poza książkami i legendami pochodzącymi z Przekazów Ustnych.
Wilki-D gnały tuż za Ulotem - gigantyczne szare bestie wielkością niemal dorównujące człowiekowi - z uniesionymi głowami i oczami skupionymi na zdradzonej im przez światło księżyca sylwetce zdobyczy.
Prawa stopa Ulota zawadziła o korzeń i mężczyzna prawie upadł. Paradoksalnie, dodało mu to trochę energii. Gwałtownie przyspieszył, zyskując nad swoimi prześladowcami parę metrów przewagi. Silnie pracował ramionami i dyszał głośno przez otwarte usta.
Wilki-D nie zmieniły tempa. Były srebrnymi cieniami błyskającymi wśród ciemnych pni. Wiedziały, że wygrały. Znały już to uczucie.
Ulot znów się potknął. Odzyskał równowagę, chwytając się młodego drzewka, i pobiegł dalej na nogach drżących w buncie przeciw temu, do czego je zmuszał. Na kolejny zryw nie starczyło mu siły.
Jeden z wilków-D, wielka samica, odłączył się od stada i podbiegł z lewej strony. Nagle skręcił do środka i skoczył, by przeciąć mu drogę. Ostre pazury rozdarły kark Ulota. Biegnący zachwiał się, ale nie upadł. Do zapachu lasu dołączyła woń krwi. Mniejszy samiec trafił łapą w prawe biodro mężczyzny i wreszcie Ulot upadł krzycząc. Zgraja zbiła się w kupę i krzyk konającego urwał się z okrutną ostatecznością.
Nie zatrzymując się, by się pożywić, wilki-D podjęły dalszy pościg. Ich nozdrza badały leśne podłoże i wonne wiry w powietrzu, wyczuwając obecność jeszcze dwóch ludzkich istot.
Następny uciekinier nosił imię Kwuteg, stare i godne szacunku imię na Arrakis, imię z czasów Diuny. Jego przodek służył siczy Tabr jako Mistrz Zgonsuszni, ale fakt ów ginął w mrokach sięgającej ponad trzy tysiąclecia wstecz historii, w którą wielu mu współczesnych już zresztą nie wierzyło. Wysoki i smukły Kwuteg pokonywał dystans imponującymi susami. Jego ciało zdawało się być wręcz stworzone do takiego wysiłku. Długie czarne włosy, spadające luźno na plecy, falowały rytmicznie w takt biegu. Tak jak jego towarzysze, miał na sobie czarny kombinezon biegacza, uszyty z gęstej bawełnianej tkaniny, doskonale podkreślający pracę jego pośladków i umięśnionych ud oraz głęboki i spokojny rytm jego oddechu. Tylko jego krok, nieco zbyt wolny jak na Kwutega, zdradzał, że młodzieniec uszkodził sobie prawe kolano, schodząc z wykonanych ludzką ręką przepaści otaczających Twierdzę Boga Imperatora w Serirze.