Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Zależy jej na tobie. Wszystkim nam na tobie zależy.
- Jasne. Wiem. - Mówił łagodnym, miłym głosem, ale od środka zżerała go furia. - Wszystko będzie w porządku, Nick. Poradzę sobie. Zobaczysz.
- Pewnie, że sobie poradzisz.
Jay odwiesił słuchawkę z bezwzględnym przeświadczeniem, że w tej rozmowie był stroną przegrywającą. Coś się zmieniło. Gdy w jego życiu zabrakło ochraniającej go obecności Joego stał się znów bezbronny i podatny na ciosy. Zacisnął pięści.
- Monsieur Jay? Czy wszystko w porządku? To była Josephine, aż zarumieniona z troski. Kiwnął głową.
- Napijesz się kawy? Zjesz kawałek mojego ciasta?
Jay wiedział, że powinien natychmiast jechać do domu i sprawdzić, co się dzieje z Rosą, ale pokusa, by posiedzieć jeszcze chwilę w kawiarni, okazała się zbyt silna. Słowa Nicka zostawiły po sobie szkaradny osad, między innymi dlatego, że było w nich wiele prawdy.
Josephine miała dla niego mnóstwo nowin.
- Georges i Caro Clairmontowie skontaktowali się z jakąś panią z Anglii - kimś z telewizji. Ona twierdzi, że być może nakręci tu film, coś na temat podróżowania. Lucien Merle już o niczym innym nie mówi. Jest przekonany, że tym razem Lansquenet zostanie wypromowane na dobre.
Jay ze znużeniem pokiwał głową.
- Tak, wiem.
- Znasz tę kobietę?
Ponownie kiwnął głową. Placek smakował wybornie - glazurowane jabłko na cieście migdałowym. Jay starał się skoncentrować na jedzeniu. Josephine tymczasem poinformowała go, że Kerry od kilku dni prowadzi już rozmowy z różnymi ludźmi w wiosce, sporządza notatki z tych pogawędek nagranych na dyktafonie, wciąż każe robić zdjęcia. Jest z nią fotograf, też Anglik, tres comme il faut. W twarzy Josephine Jay wyczytał dezaprobatę dla Kerry. I nic dziwnego. Kerry nie należała do kobiet lubianych przez inne kobiety. Była miła i starała się jedynie w towarzystwie mężczyzn. Jay zrozumiał, że razem z fotografem kręcą się po okolicy już od jakiegoś czasu, a mieszkają u Merle’ow. Przypomniał sobie, że Toinette pracuje w lokalnej gazecie. To wyjaśniało pochodzenie zdjęcia reprodukowanego swego czasu w „Courrier d’Agen”.
- Przyjechali tu z mojego powodu.
Wyjaśnił Josephine całą sytuację. Opowiedział jej wszystko - zaczynając od swojego pospiesznego wyjazdu z Londynu, a na dzisiejszej wizycie Kerry kończąc. Josephine słuchała w milczeniu.
- Myślisz, że długo tu zostaną? - spytała w końcu.
Jay beznamiętnie wzruszył ramionami.
- Tak długo, jak będzie trzeba.
- Och. - Chwila ciszy. - Georges Clairmont już opowiada, że zamierza wykupić drewniane domki w Les Marauds. Jest przekonany, że ceny ziemi ruszą gwałtownie w górę, gdy pokażą nas w telewizji.
- Tak prawdopodobnie się stanie. Spojrzała na niego dziwnym wzrokiem.
- Można dokonać bardzo korzystnych transakcji po takim deszczowym lecie - oznajmiła. - Ludziom potrzeba gotówki. O tegorocznych zbiorach nawet nie ma co mówić. Rolników nie będzie stać na utrzymywanie nieproduktywnej ziemi, zaczną wyprzedawać wszystkie nieużytki. O ile mi wiadomo Lucien Merle już rozpuścił o tym wieści w Agen.
Jay nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Josephine patrzy na niego z dezaprobatą.
- To, jak rozumiem, nie stanie się z krzywdą dla twoich interesów - rzucił, siląc się na lekki ton. - Tylko po myśl o tych spragnionych rzeszach snujących się wszędzie wokół.
Wzruszyła ramionami.
- Nie potrwa to długo. Nie w Lansquenet.
Jay świetnie rozumiał, co miała na myśli. W Le Pinot było dwadzieścia kawiarni i restauracji, a do tego McDonald i centrum rekreacyjne. Wszystkie niewielkie lokalne interesy musiały upaść przytłoczone prężniejszą konkurencją napływającą z miasta. Dawni mieszkańcy powynosili się z wioski, nie umiejąc przystosować się do gwałtownie zmieniającej się rzeczywistości. Gospodarstwa przestały być dochodowe. Czynsze dzierżawne podwoiły się, a potem potroiły. Jay zaczął się zastanawiać, czy Josephine podołałaby konkurencji. Biorąc wszystko pod uwagę, wydawało się to nieprawdopodobne.
Czy Josephine obwiniała go za tę sytuację? Z jej miny nie umiał tego wyczytać. Jednak jej twarz, zazwyczaj tak zaróżowiona i uśmiechnięta, zdawała się teraz spięta i chłodna.
Wracał na farmę w fatalnym humorze, którego nie poprawiło mało wylewne pożegnanie Josephine. Po drodze zobaczył Narcisse’a i zamachał do niego, ale ten nie odpowiedział na jego przyjacielski gest.
W ten sposób wrócił do Chateau Foudouin prawie po godzinie. Zaparkował samochód na podjeździe i ruszył na poszukiwania Rosy, która już do tej pory musiała zgłodnieć. Dom był jednak pusty. Clopette snuła się skrajem warzywnika. Sztormiak Rosy i jej kapelusik wisiały na haku za kuchennymi drzwiami. Zawołał ją. Żadnej odpowiedzi. Lekko już zaniepokojony obszedł dom dookoła, a potem pobiegł nad rzekę w ulubione miejsce Rosy. Po dziecku jednak nie było ani śladu. A jeżeli wpadła do rzeki? Tannes wciąż była niebezpiecznie wezbrana, a brzegi ostro podmyte, w każdym momencie grożące osunięciem do wody. A jeżeli wdepnęła w sidła na lisy? Albo spadła ze schodów do piwnicy?
Jeszcze raz systematycznie przeszukał cały dom, a potem przyległości. Sad. Winnicę. Szopę i starą stodołę. Nic. Nawet żadnych śladów jej stóp. W końcu ruszył w stronę posiadłości Marise, z myślą, że może dziecko pobiegło zobaczyć się z matką. Ale Marise zajmowała się pilnie ostatnimi pracami porządkowymi w swojej już suchej i świeżo odmalowanej kuchni - włosy związała czerwoną chustką i miała na sobie dżinsy z plamami po farbie na kolanach.