Jest 5.00 po południu. Chyba trzeba iść na jakąś plażę...
Przez pierwszy kilometr przekonywałam moje stopy, że woda w tym morzu jest cieplejsza od
powietrza. Przez drugi kilometr moje stopy przekonywały mnie, że woda w tym cholernym
morzu wcale nie jest tak zimna jak pokój w hotelu.
Jestem skłonna im uwierzyć. Nie ma więcej koców, ale znalazłam dwie poduszki.
Kupiłam chleb. Zjadłam kolację. I dobrze, bo mi się druga tabliczka czekolady z Polski
kończyła. Gdy płaciłam kasjerce, chciałam być grzeczna i powiedziałam: „Mersi" — to po
bułgarsku „dziękuję", ale równie dobrze mogło to być przekleństwo, bo spojrzała na mnie
dziwnie. Pospiesznie przeszłam na stary dobry angielski, mimo że oni gadają do mnie po
rosyjsku. Wszyscy się rozumiemy...
Dzień 5.
Ciało znów gdzieś było nad ranem. Podejrzewam, że przemyciło się na śniadanie! Niech robi,
co chce. Ja tam o tej porze śpię. W nocy, gdy skończą karaoke pod oknami, piszę.
Mówiłam, że ten wyjazd jest bez sensu. To samo miałabym w domu, tylko cieplej. No i hot dogi
za trzy złote!!
Sprzątaczki od pierwszego dnia usiłują sprzątać mój pokój, zupełnie jakbym nanosiła błota na
łapach niczym Panda-pies.
Kobiety! Ja tu mieszkam sama! I nie brudzę! Tak się wycwaniły, że czyhają, aż moje ciało
wylewituje na śniadanie — wtedy wpadają i jak wracam, nie dość, że mam zimno, to jeszcze
mokro wszędzie. I nie schnie. Przez tę wilgoć i prysznice pięć razy dziennie utracę linie
papilarne...
Dzień 6.
Burza. Właściwie nawałnica. Chętnie bym popatrzyła, bo lubię oglądać żywioł w akcji, ale za
oknem oprócz kamienio
łomów mam krzaczory. Aha: lało tak, że woda zaczęła wpływać do pokoju przez nieszczelne
okno balkonowe. Ale ja spoko, luzik, nauczona doświadczeniem z prysznicem spokojnie
zatamowałam potop ręcznikami.
Zeszłam do recepcji, żeby odebrać e-maile, ale powiedziano mi, że nie mają netu.
Konsternacja. Poszłam do Złotych pitolonych Piasków. Nigdzie nie znalazłam kafejki
internetowej. Ludzie, czy ja jestem na Marsie?! (Odpowiedź: nie jestem. Na Marsie mają
internet).
Dzień 7.
Miałam jechać obejrzeć delfinki — specjalnie po to tu przyjechałam, ale po pierwsze zaspałam
(14.00 to nie jest moja godzina), po drugie obawiam się, że są takie jak cała Bułgaria, po
trzecie — ha, ha, ha — bilet autobusowy dla miejscowych jest o jedną trzecią tańszy od biletu
dla turystów.
Oni tu pewnie grypsują, żeby rozpoznać, kto swój, a kto obcy...
Po raz ostatni poszłam na plażę, żeby obejrzeć obiecane męskie laski... Hm... Jedyne męskie
takie sobie laski okupowały mercedesa starej daty, za to z przyciemnianymi szybami, i
wyglądały jak mafia — minęłam je szerokim łukiem. Inne są tak nieciekawe, że ani męskie, ani
laski.
Łał! Mam! No dobra, powiem w czasie przeszłym — facet był młodszą wersją Domogarowa, to
jest nieprzepitą. No, no, no, pomyślałam sobie, fajny gość, może by tu zagadać (za granicą nie
mam oporów typu mój Amre z dziewczynką i potrafię rozpocząć pierwsza konwersację). Ale
gdy przypomniałam sobie, że w nocy wyjeżdżam, w hotelu znów jest zero absolutne, na
kolację m a m po raz piąty ten sam obrzydliwy chleb z tym samym dżemem, to mi się podrywać
Domogarowa odechciało. Co ja bym z nim zrobiła? Telefony wymieniła? I ja do niego po
angielsku, a on do mnie po rosyjsku? Come on...
Noc. Odliczam godziny do odlotu i piszę. Wsiadam do samolotu jak zwykle spersenowana
(latać uwielbiam, jak jestem na ziemi, w samolocie boję się straszliwie) i trafiam na zabawnego
Belga, który przez całą podróż opowiada mi 0 katastrofach lotniczych. Lądujemy gładko wśród