- Wołaj ojca Sergiusza, niech odprawi modły.
O szóstej po południu, kiedy ognisty pysk słońca usadowił się nisko, pomiędzy pyskami młodych słoneczników, na wybiegu dla kur ojciec Sergiusz, duszpasterz z soborowej parafii, odprawiwszy egzorcyzmy wyłaził z epitrachelionu. Zaciekawione głowy ludzi sterczały nad sędziwym parkanem i między deskami. Boleściwa popadia ucałowała krzyż, szczodrze zmoczyła łzami wystrzępioną kanarkową rublówkę i wręczyła ojcu Sergiuszowi, na co ten wzdychając zauważył coś w stylu: “Oto Stwórca zagniewał się na nas”.
Następnie tłum z ulicy się rozszedł, a ponieważ kury wcześnie chodzą spać, więc nikt nawet nie wiedział, że w kurniku sąsiada popadii Drozdowej zdechły trzy na raz kury, a także kogut. Wymiotowały tak samo jak kury drozdowskie, ale zgony nastąpiły w zamkniętym kurniku i po cichu. Kogut zwalił się z grzędy łbem na dół i w takiej pozycji skonał. Co zaś do kur wdowy, to przed nocą w kurnikach martwo było i cicho, zesztywniałe ptactwo leżało stertami.
Rankiem miasto wstało jak gromem rażone, historia bowiem przybrała rozmiary dziwne i potworne. Na ulicy Personalnej, w ostatnim domku, w którym wynajmował mieszkanie powiatowy inspektor podatkowy, w południe zostały przy życiu tylko trzy kury, ale i one zdechły przed pierwszą. A pod wieczór miasteczko Stiekłowsk huczało i wrzało niczym ul i przelatywało po nim groźne słowo “mór”. Nazwisko Drozdowej trafiło na łamy miejscowej gazety “Czerwony Bojownik”, znalazło się w artykule zatytułowanym “Czyżby kurza dżuma?”, a stamtąd zawędrowało do Moskwy.
Żywot profesora Persikowa nabrał barw dziwacznych, niespokojnych a podniecających. Krótko mówiąc - praca w tych warunkach była po prostu niemożliwa. Nazajutrz po tym, jak profesor rozstał się z Alfredem Bronskim, zmuszony został do wyłączenia telefonu w swoim gabinecie za pomocą zdjęcia słuchawki, wieczorem zaś, przejeżdżając tramwajem przez Ochotnyj Riad zobaczył samego siebie na dachu ogromnej kamienicy z czarnym napisem “Gazeta Robotnicza”. On, profesor, zieleniejąc, migocąc i dygocąc wsiadł do taksówki, a za nim, uczepiona jego rękawa, pchała się mechaniczna kula w kocu. Profesor na dachu, na białym ekranie, osłaniał się pięściami przed snopem fioletowego światła. Następnie wyskoczył ognisty napis: “Profesor Persikow jadąc autem udziela wyjaśnień naszemu znakomitemu reporterowi, kapitanowi Stiepanowowi”. I rzeczywiście: Wołchonką obok cerkwi Chrystusa Zbawiciela przemknął rozdygotany automobil, wewnątrz szamotał się profesor. Miał twarz zaszczutego wilka.
- Diabły nie ludzie - wymamrotał przez zęby zoolog i pojechał dalej.
Tegoż dnia wieczorem wróciwszy do siebie na Preczystienkę zoolog otrzymał od gosposi, Marii Stiepanowny, siedemnaście karteczek z numerami telefonów ludzi, którzy dzwonili doń pod jego nieobecność i wysłuchał słownego oświadczenia Marii Stiepanowny, że ona ma już dość. Profesor chciał podrzeć karteczki, pohamował się jednak, przy jednym z numerów zobaczył bowiem dopisek: “ludowy Komisarz Zdrowia”.
- Co takiego? - szczerze zdumiał się uczony dziwak. - Co im się stało?
Kwadrans po dziesiątej tego wieczora rozległ się dzwonek i profesor zmuszony został do odbycia rozmowy z pewnym olśniewająco wyposażonym obywatelem. Przyjął go profesor dzięki wizytówce, na której wydrukowane było (bez imienia i nazwiska): “Pełnomocny Szef Wydziału Handlu Przedstawicielstw Zagranicznych Republiki RAD”.
- Niech go diabli wezmą! - warknął Persikow, cisnął na zielone sukno lupę i jakieś wykresy, i powiedział do Marii Stiepanowny:
- Proszę poprosić tutaj do gabinetu, tego całego pełnomocnika.
- Czym mogę służyć? - zapytał Persikow takim tonem, że szefa nieco skręciło. Persikow przeniósł okulary z nosa na czoło, potem z powrotem i obejrzał sobie gościa. Ten zaś cały lśnił od lakieru i drogich kamieni, zaś w prawym jego oku tkwił monokl. Co za wstrętna morda! nie wiadomo dlaczego pomyślał Persikow.
Przybysz zaczął okrężnie, poprosił mianowicie o pozwolenie zapalenia cygara, w związku z czym Persikow nader niechętnie poprosił go, żeby usiadł. Dalej gość wygłosił obszerne przeprosiny z powodu wizyty o tak spóźnionej porze: “ale... pana profesora w dzień w żaden sposób nie można złap... hi-hi... pardon... zastać” (gość, kiedy się śmiał, pochlipywał jak hiena).
- Owszem, jestem zajęty! - powiedział Persikow tak ostro, że gościa skręciło po raz drugi.
- Tym niemniej pozwoliłem sobie niepokoić znakomitego uczonego: czas to pieniądz, jak mówią... czy cygaro nie przeszkadza profesorowi?
- Mur-mur-mur - odparł Persikow. Przyzwolił...
- Profesor wszakże odkrył promień życia?
- Litości, jakiego znowu życia?! To wymysły pismaków! - ożywił się Persikow.
- Ach, nie, hi-hi-che... on doskonale rozumie tę skromność, która stanowi najpiękniejszą ozdobę każdego prawdziwego uczonego... o czym tu mówić... Dziś nadeszły depesze... W stolicach świata, jak to w Warszawie i Rydze, już wiedzą wszystko o promieniu. Nazwisko profesora Persikowa powtarza cały świat. Cały świat śledzi prace profesora Persikowa z zapartym tchem... Ale wszyscy doskonale wiedzą o tym, jak ciężki jest los uczonego w sowieckiej Rosji. Entre nous soit dit (fr. - między nami mówiąc.)... Czy na pewno rozmawiamy w cztery oczy?... Niestety, nie umieją tutaj docenić pracy uczonego, on zatem pragnąłby omówić z profesorem... Pewne zagraniczne mocarstwo proponuje profesorowi Persikowowi absolutnie bezinteresowną pomoc w jego badaniach laboratoryjnych. Po cóż rzucać perły przed wieprze, jak mówi Pismo Święte? Mocarstwo owo wie, jak ciężko było profesorowi w roku dziewiętnastym i dwudziestym, podczas tej hi-hi... rewolucji. No, oczywiście, absolutna dyskrecja... profesor zapozna mocarstwo z wynikami badań, mocarstwo zaś w zamian za to sfinansuje profesora. Profesor zbudował wszak komorę, otóż interesujące byłoby zapoznać się z planami tej komory...
Tu gość wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki paczkę śnieżnobiałych banknotów...