Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Byłem tak przesiąknięty sprawami NW, że moje biadolenie o krwi i połamanych kościach każdemu odebrałoby ochotę do pogawędki.
To nie byłby główny temat; głównym byłbym ja sam - moja złość, zmęczenie i strach. Daj spokój, pomyślałem. Dość tych dramatycznych słów, przestań rozpaczać nad samym sobą. Cóż z tego, że gówniano być stażystą? Chcesz, to zmień zajęcie, ale skończ ze współczuciem dla siebie. To nic nie pomoże, nikomu, a najmniej tobie.
Ciągle pragnąłem, żeby ludzie przestali wywierać na nas taką presję, żeby zdali sobie sprawę z tego, że kitel i stetoskop nikomu nie przydają mądrości.
Okay, starczy tego - trzeba się zdrzemnąć. Zasnąłem na słońcu, sam, otoczony radością i śmiechem. Sypiałem każdego popołudnia, gdy miałem wolne. Spanie rano, jedzenie, spanie po południu, jedzenie. Nie robić nic przez jakiś czas, potem spać, obudzić się i przekonać, że zaczyna się nowy dwudziestoczterogodzinny kierat, zdziwić się, że czas tak szybko przeleciał.
Obudziłem się późnym popołudniem. Ludzi było znacznie mniej i słońce nie grzało tak mocno. Nikt mi nie przeszkadzał, siedziałem i patrzyłem na słońce odbijające się w wodzie, zupełnie jak ognisko. Ruch słońca był wytłumaczeniem dla moich bezproduktywnych myśli i bezczynności.
Nie to, że byłem nieprzytomny; wszystko do mnie docierało - ruch, dźwięk, barwy. Po prostu nie kontaktowałem.
Hastings musiał kilkakrotnie pomachać ręką tuż przed moim nosem, zanim go spostrzegłem i rozpoznałem. Surfing? Pewnie, dlaczego nie, jeśli będę w stanie wejść z deską do wody. Byłem zupełnie bez sił, jakby słońce wyciągnęło ze mnie resztki energii. To była kolejna część moich zajęć wolnego dnia. Hastings przychodził do mnie na plażę, dość późno, i pływaliśmy na desce w milczeniu, z wyjątkiem okrzyku „uwaga”, gdy nadchodziła duża fala. Nie rozumiem, dlaczego długo uzgadnialiśmy, gdzie mamy się spotkać, a potem nie zwracaliśmy na siebie najmniejszej uwagi. Obu nam to bardzo odpowiadało.
Wypływanie na szeroką wodę było najważniejszą czynnością, swego rodzaju katharsis. Znów wszystkie części ciała i myśli stanowiły jedno. Wiosłowałem za pomocą rąk i nóg, czułem przypływ energii i dotyk zimnej, łagodnie przepływającej pode mną wody. Bezmiar wód oceanu, sięgający niemal w nieskończoność, rodził świadomość własnej małości, bardzo realnej, poczucie, że tkwi się w środku tego bezkresu. Ludzie znikali, ich głosy cichły i w końcu fale przesłaniały ich zupełnie. Zachodzące słońce przemieniło całe niebo w miliony błyszczących punkcików w kolorze łagodnego pomarańczu i czerwieni, które odbijały się od wody jak na obrazach Claude’a Moneta. Bardziej na wschód, wśród różu i morskiej zieleni, zaczynały się pokazywać plamy srebrnego błękitu i fioletu. Żaglówki znaczyły swoją obecność kolorowymi plamkami na tle nieba i morza. Wyspa wynurzała się z wody, słońce rzucało cienie wśród kanionów, które nabierały łagodnego, aksamitnego wyglądu. Strzeliste pasma przypominały przypory gotyckiej katedry.
Niskie, fioletowe chmury stały nad wyspą, przykrywały szczyty, tworząc pryzmatyczne odbicia tęczy w zacienionych dolinach. To piękno działało na mnie kojąco, oczyszczało moje wnętrze i dawało mi siłę.
Fale ze swoim impetem i rytmem - przez chwilę uporządkowane drgania harmoniczne, a zaraz potem bezładna, wirująca masa - przydawały piękna całemu światu.
Złapałem jedną z nich. Czułem jej potęgę, wiatr i dźwięk. Deska zareagowała, musiałem zbalansować, żeby nie spaść - wszystko w ułamku sekundy. W dół na fali, później obrót ciała, głowa przy ścianie wody; zawirowania i grzmot. Ciągle na desce, stopy skąpane w szalonej pianie, wreszcie wyrzut z kontrolowanym obrotem w tył - chciało się wrzeszczeć z radości, że ciągle żyję.
Zapadająca ciemność zacierała obraz otaczającego nas świata i zmusiła do powrotu na brzeg.
Hastings pojechał swoją drogą, a ja swoją do szpitala wziąć prysznic. W tym geometrycznym, odkażonym świecie czystych podłóg, utylitarnych natrysków i świetlówek ubrałem się i wyjechałem.
Wybierałem się na Mount Tantalus i z przyjemnością oczekiwałem nadejścia nocy.
Dziewczyna nazywała się Nancy Shepard i poznałem ją - jakżeby inaczej - w szpitalu. Jej ojciec miał problemy z pęcherzem, a ja opiekowałem się nim po asystowaniu przy operacji, którą przeprowadził prywatny lekarz.
Za każdym razem, gdy zmieniałem opatrunek, wspominał, że chciałby, abym poznał jego córkę. Opowiadał o jej nauce u Smitha, o roku spędzonym na uniwersytecie w Bostonie, gdzie robiła dyplom z historii Afryki. Szczerze mówiąc, miałem już trochę dość tych opowiadań, ale w dalszym ciągu byłem zainteresowany poznaniem dziewczyny. W końcu, dzień przed jego wyjściem ze szpitala, przyszła - i okazało się, że jest naprawdę ładna. Była podobna do innej dziewczyny od Smitha, z którą chodziłem, gdy byłem w college’u. Poszliśmy parę razy na plażę, co nam obojgu bardzo odpowiadało. Potrafiła mówić dosłownie o wszystkim - przyjemnie było przebywać w towarzystwie kogoś wykształconego i inteligentnego. Studiowała politologię i sprzeczki o drobiazgi na temat rządzenia, szczególnie gdy dotyczyły Afryki, sprawiały jej frajdę.

Podstrony