Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Całe stosy. Drobne czerwone owoce z dziwnymi zielonymi włoskami leżą przed nim, drwią z niego na zdjęciu faranga targującego się o cenę z jakimś przedwiecznym tajskim chłopem. Wokół pędzą rozmazane, jaskrawe, opalane ropą taksówki, ale tuż na skraju z fotografii szyderczo uśmiecha się ogromna stożkowata pryzma ngoh.
Anderson napatrzył się w życiu na tyle starych zdjęć, że mało które go rusza. Zwykle potrafi nie zwracać uwagi na głupią pewność siebie przeszłości – to marnotrawstwo, tę arogancję, to absurdalne bogactwo – ale coś tutaj go irytuje: zwisające z faranga fałdy tłuszczu, ta zdumiewająca obfitość kalorii, w oczywisty sposób wynikająca z barwności i atrakcyjności targu, na którym można kupić trzydzieści rodzajów owoców: mangustany, ananasy, kokosy, oczywiście... ale pomarańczy teraz nie ma. Ani tych... tych... pitai, ani pomelo, ani tych żółtych... hmm... cytryn. Ani trochę. Część tych gatunków po prostu przepadła.
Jednakże ludzie na zdjęciu nie mają o tym pojęcia. Ci zmarli nie wiedzą, że stoją przed historycznym skarbem, że zamieszkują Raj z grahamickiej Biblii, gdzie po prawicy Boga zasiadają czyste dusze. Gdzie pod uważnym okiem Noego i świętego Franciszka rozkwitają wszystkie smaki świata, gdzie nikt nie cierpi głodu.
Anderson czyta podpis. Te otłuszczone, zadowolone z siebie bałwany nie mają pojęcia, że stoją przed genetyczną kopalnią złota. Autorowi książki nie chciało się nawet wymienić nazwy „ngoh”. Po prostu kolejny owoc płodnej natury, niedoceniany, bo tyle ich było.
Przez chwilę żałuje, że nie może wywlec z fotografii tego grubego faranga i tajskiego rolnika, prosto w teraźniejszość, żeby móc bezpośrednio wyładować na nich swoją wściekłość, a potem wyrzucić ich przez balkon, tak jak oni wyrzucali owoc, który był choć odrobinę obity.
Kartkuje dalej, ale innych zdjęć nie znajduje, ani wzmianek o dostępnych wtedy owocach. W ożywieniu wstaje i wraca na balkon. Wychodzi prosto w słoneczny żar i spogląda na miasto. Z dołu niosą się echem wołania sprzedawców wody i krzyki megodontów. Po mieście rozchodzi się falą brzdąkanie rowerowych dzwonków. W południe wszystko właściwie stanie, w oczekiwaniu, aż zacznie zachodzić słońce.
Gdzieś w tym mieście genhaker zawzięcie bawi się podstawowymi cegiełkami życia. Przekonstruowuje dawno wymarłe DNA tak, by pasowało do postekspansyjnych okoliczności, żeby przeżyło napaści rdzy pęcherzowej, japońskiego genhakowanego ryjkowca i cibiskozy.
Gi Bu Sen. Nakręcanka była pewna tego nazwiska. To musi być Gibbons.
Anderson opiera się o balustradę i mruży oczy od żaru, lustrując chaos miasta. Gdzieś tam musi się ukrywać Gibbons. Gdzieś tam pracuje nad swoim kolejnym triumfem. I gdziekolwiek to jest, bank nasion musi być gdzieś w pobliżu.
VI
Problem z trzymaniem pieniędzy w banku jest taki, że w okamgnieniu może się to na tobie zemścić: co twoje, staje się ich, twoja krwawica, pot, trud i sprzedana część życia należy odtąd do obcych. Tym problemem – problemem banku – gryzie się nieustannie umysł Hock Senga, jakby wiercił w nim genhakowany ryjkowiec, którego nie da się wydłubać i rozgnieść na maź i odłamki zewnętrznego szkieletu.
Jeśli przedstawić to jako czas – czas poświęcony na zarabianie pieniędzy, które potem trzyma bank – bank może mieć na własność ponad połowę człowieka. No, przynajmniej jedną trzecią, jeśli jest się leniwym Tajem. A człowiek pozbawiony jednej trzeciej życia właściwie wcale nie ma życia.
Której jednej trzeciej można go pozbawić? Od piersi do czubka łysiejącej czaszki? Od pasa do żółknących paznokci u nóg? Dwóch nóg i ręki? Dwóch rąk i głowy? Po odcięciu jednej czwartej można mieć nadzieję na przeżycie, ale jedna trzecia byłaby już nie do zniesienia.
Na tym właśnie polega problem z bankiem. Jak tylko włożysz mu pieniądze do paszczy, okazuje się, że tygrys trzyma cię zębami za głowę. Jedna trzecia, połowa, czy tylko głowa, cała w starczych plamach, równie dobrze mogłoby to być wszystko.