Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Coś mu się tu nie podobało. Przed wyjściem z domu zapisał sobie adres i schował go do portfela. Sprawdziwszy go raz jeszcze, położył portfel na skrzyni. Potem nacisnął wolną dłonią klamkę. Drzwi się otworzyły.
Kiedy Nuru wyszedł w mrok, szósty zmysł ostrzegł go przed grożącym niebezpieczeństwem. Było to stare, dobrze mu znane uczucie, które pamię­tał z dzieciństwa, świadomość, że w pobliżu czai się drapieżca. Włosy zjeżyły mu się na karku. Nuru zatrzymał się na środku pomieszczenia. Oswajając oczy z ciemnościami, powoli się rozejrzał.
Z mroku wyskoczył mężczyzna, trzymający coś w dłoni.
- Policja, nie ruszaj się! - krzyknął. - Ręce do...
Instynkt podpowiedział Nuru, że mężczyzna ma pistolet, i skłonił go do natychmiastowego działania. Zanim policjant zdążył w niego wymierzyć, Nuru szybkim ruchem ręki poderwał skrzynię do góry. Drewniane pudło za­kreśliło łuk w powietrzu. Siła uderzenia wytrąciła pistolet z dłoni mężczy­zny, ale ten zdążył jeszcze pociągnąć za spust. Rozległ się ogłuszający huk. Po sekundzie skrzynia trafiła mężczyznę w twarz.
Kevin Riley widział to wszystko jak przez mgłę - najpierw nastąpił oślepia­jący błysk, potem coś przeleciało ze świstem tuż koło jego ucha. Kiedy po ułam­ku sekundy odzyskał wzrok, zobaczył jednego ze swoich ludzi, zataczającego się w tył. Przedmiot, którym policjant został uderzony, powoli przekoziołkował po podłodze. Niemal w tej samej chwili napastnik obrócił się i rzucił w stronę drzwi. Riley stracił go z oczu, zanim zdążył wyciągnąć glocka z kabury. - Johnny! - krzyknął Riley i rzucił się naprzód. Dzwoniło mu w uszach. -Johnny, wszystko w porządku? - Policjant był nieprzytomny. - Mamy ran­nego! - krzyknął Riley do wpiętego w klapę mikrofonu. - Ścigany, czarny mężczyzna, jedzie na pomoc drogą Allen! - Przy wtórze trzasków z krótkofalówki Riley pochylił się, by udzielić policjantowi pierwszej pomocy.
Po piętnastu minutach na ulicy przed sklepem stało już sześć wozów poli­cyjnych i karetka pogotowia. Pielęgniarze ostrożnie przenieśli rannego na no­sze. Choć odzyskał przytomność, miał złamaną szczękę i wstrząs mózgu. Na­pastnikowi nic się nie stało. Po odjeździe karetki Riley wszedł z powrotem do sklepu, by obejrzeć przedmiot, który nieznajomy przyniósł ze sobą.
Obok roztrzaskanej drewnianej skrzynki leżał pogruchotany szkielet małego dziecka. Doktor Crandall będzie miał zajęcie, pomyślał Riley. Cen­niejszym znaleziskiem był jednak leżący wśród szczątków portfel napastni­ka. Riley wyjął zeń prawo jazdy.
- Nuru Milawe - przeczytał powoli. - Nura, koleś, teraz już mi nie uciekniesz.
Brad odjechał spod domu Brittena, z trudem panując nad nerwami. Był wściekły na Morrisona, Brittena, a przede wszystkim wkurzała go jego własna bezsilność. Zawsze uważał siebie za człowieka czynu, ale teraz nie mógł prak­tycznie nic zrobić. Musiał czekać. Jechał do domu, zaślepiony nienawiścią.
Próbował sobie wmówić, że Morgan będzie w stanie się obronić. Ale co z Michaelem, na litość boską? Jego syn był tylko dzieckiem, do tej pory żył jakby pod kloszem. Rzadko bywał sam, więc jakże mógł sobie teraz poradzić? Biedny chłopak pewnie nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Na pewno jest przerażony, zdezorientowany i... Brad zazgrzytał zębami, próbując odpędzić te straszne myśli. Skoncentrował się na prowadzeniu samochodu. Po pewnym czasie wresz­cie wjechał do swojego garażu. Przez chwilę miał nadzieję, że zastanie Michaela w domu, ale powitała go tylko pustka i cisza. Z bijącym sercem sprawdził nagrania na automatycznej sekretarce. Taśma była czysta. Brad rąbnął pięścią w ścianę i zaczął krzyczeć.
Pamięć podsunęła mu obraz Michaela, stojącego na pokładzie łodzi, z sze­rokim uśmiechem na twarzy i jasnymi włosami rozwiewanymi przez wiatr. Brad widział oczami duszy syna, biegającego za piłką i pochylonego w sku­pieniu nad Gamę Boyem... Boże, zrobiłby wszystko, byle odzyskać Mikeya. Jednego na pewno nie zrobi: nie będzie siedział bezczynnie. Gdyby tylko miał broń... ale nie miał. Nagle coś sobie przypomniał i rzucił się biegiem do piwnicy. W czasie studiów Brad dorabiał sobie w wakacje, imając się różnych zawodów. Kiedyś został asystentem okręgowego strażnika przyrody. Brzmiało to dumnie, ale w praktyce sprowadzało się do odławiania bezpańskich psów. Mimo krótkiego stażu, Brad nabrał sporego doświadczenia w tym fachu, a także dostał specjalny sprzęt, w tym także strzelbę do usypiania zwierząt. W jego umyśle zaczął się rysować plan.
Strzelba była właściwie ładowaną od tyłu wiatrówką. Tania, o małej mocy rażenia, przeznaczona była do usypiania małych zwierząt z odległości nie przekraczającej sześciu metrów. Brad miał jeszcze garść nabojów usypiają­cych, będących plastykowymi strzykawkami podskórnymi z igłą na jednym końcu i lotkami na drugim. Kiedy pocisk trafiał w cel, środek uspokajający był wstrzykiwany automatycznie.
Brad wziął jeden z nabojów i obejrzał go. Wyglądało na to, że i strzelba, i amunicja nadają się do użytku. Wrzucił kilka pocisków do kieszeni, pochwycił wiatrówkę i wbiegł schodami na górę. Minutę później był już w swoim samo­chodzie i jechał w stronę szpitala.
Tam, w zamkniętej szafce trzymał zapas wstrzykiwanych leków uspoka­jających, które zazwyczaj podawał pacjentom podczas drobnych zabiegów. Najczęściej korzystał z valium i demerolu; teraz jednak chciał wziąć ketaminę, środek znieczulający szeroko rozpowszechniony wśród narkomanów, wchłaniających go przez nos. Brad rzadko korzystał z ketaminy ze względu na jej długotrwałe, często halucynogenne działanie.