Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Powiedział cicho, obserwując twarz tubylca:
– Baza, nawiÄ…zaÅ‚em kontakt. Baza. – MówiÅ‚ cicho, nie spuszczajÄ…c oka z obcego, jakby przemawiaÅ‚ do niego. – Baza, tu Ian. NawiÄ…zaÅ‚em kontakt. Mam tu towarzystwo.
Tubylec nadal stał spokojnie, lecz w nagłym strachu, że z głośniczka może zabrzmieć jakaś nieostrożna odpowiedź bazy, Ian przesunął kciukiem potencjometr głośności z gorącą nadzieją, że robi to we właściwym kierunku.
– Nil li sat-ha – odezwaÅ‚ siÄ™ obcy, a przynajmniej tak to zabrzmiaÅ‚o. MiaÅ‚ cichy i, dziÄ™ki Bogu, rozsÄ…dnie brzmiÄ…cy gÅ‚os. Ian zaprosiÅ‚ go z kolei do bazy, pokazujÄ…c rÄ™kÄ… za siebie w dół.
Obcy znów machnął w kierunku szczytu wzgórza.
– Baza – powiedziaÅ‚ Ian, starajÄ…c siÄ™ powstrzymać drżenie gÅ‚osu – to mówiÅ‚ on. To chyba mężczyzna. Na to wyglÄ…da. Wysoki gość. Dobrze ubrany. Nie ma broni. Nie przychodźcie tu. WyglÄ…da na cywilizowanego. PosÅ‚ucham go, wyjdÄ™ poza granicÄ™, nie chcÄ™ go zaniepokoić. Nie podchodźcie. I nic do mnie nie mówcie.
PoczuÅ‚ na rÄ™ce twardy, mocny uÅ›cisk. ObejrzaÅ‚ siÄ™ w zdumieniu na obcego – jeszcze nigdy w życiu nikt go nie chwyciÅ‚ z takÄ… siÅ‚Ä…. Sytuacja jednak nagle zaczęła siÄ™ komplikować: rzuciwszy okiem w dół, stwierdziÅ‚, że pod górÄ™ w ich kierunku biegnÄ… jego towarzysze, obcy byÅ‚ wyraźnie zaniepokojony – gdyby ktoÅ› teraz popeÅ‚niÅ‚ bÅ‚Ä…d, ich życie i wszystko, nad czym pracowali, mogÅ‚o stanąć pod znakiem zapytania.
Obcy chciał, żeby Ian z nim poszedł. Jakaś jego część nade wszystko chciała wrócić biegiem do strefy bezpieczeństwa, do tego, co znał, z czym potrafił dawać sobie radę na własnych warunkach.
Lecz ręka, która ciągnęła go za ramię, była zbyt mocna, by się jej skutecznie opierać. Ian dał się więc obcemu pociągnąć za sobą, wciąż próbując wymyślić, co ma robić. Nie wyłączył komunikatora w nadziei, że nikt ich nie będzie gonił ani nie osaczy, i teraz wydyszał:
– Baza, nic mi nie jest, jestem bezpieczny, on chce rozmawiać, na litość boskÄ…, baza, każcie im siÄ™ wycofać...
Nie miał jednak pojęcia, dlaczego tak za nimi pędzą, czy może wiedzą coś, o czym nie wie on, ani czy baza coś do niego mówi. Nie mogli walczyć. Mieli trochę broni na wypadek, gdyby na ich teren zabłąkały się jakieś niebezpieczne zwierzęta, ale stanowili nieliczną garstkę ludzi na nie należącej do nich planecie, której nie mogli opuścić, na którą do czasu zbudowania lądownika nikt nie mógł do nich przylecieć, nawet Gildia, i w żaden sposób nie mogliby powstrzymać tubylców, gdyby ci postanowili zaatakować.
Ktoś znajdujący się poniżej zawołał, Ian nie dosłyszał słów, ale obcy zaczął biec, zmuszając Iana do pójścia w jego ślady. Brakło mu tchu i potykał się.
– Cofnijcie siÄ™! – krzyknÄ…Å‚ do kogokolwiek, kto go sÅ‚uchaÅ‚. – On mi nie robi krzywdy, nie Å›cigajcie go, do cholery!
Zabrakło mu tchu. Nie zaaklimatyzował się w tutejszym powietrzu, nie mógł jednocześnie biec i mówić, starał się nie upaść, kiedy obcy kluczył między krzakami i skałami, ciągnąc go za sobą.
Wtem nogi go jednak zawiodły i Ian runął na kolana na kamienisty grunt. Obcy wciąż trzymał go za ramię chwytem, który nie pozwalał krwi docierać do dłoni.
Ian podniósł wtedy na niego przestraszony wzrok, usiłując złapać oddech i wstać. Obcy poderwał go w górę, wykręcając mu rękę i oglądając się za siebie. Mimo bólu Ian pomyślał, że obcy boi się tak samo jak on.
– Nic mi nie jest – odezwaÅ‚ siÄ™ do mikrofonu. – ÅšciszyÅ‚em dźwiÄ™k. Nie sÅ‚yszÄ™ was. Nie chcÄ™ go przestraszyć, nie idźcie za mnÄ…!

Podstrony