Po obiedzie bowiem na koloniach w Ligęzie następuje karmienie młodzieży pastylkami, po czym zapędza się delikwentów do łóżek i nakłania do snu.
Ze wszystkich tortur, jakie wymyślono dla uczestników kolonii specjalnej w Ligęzie, cisza poobiednia budzi największe sprzeciwy nowicjuszy, tym bardziej, że większość z nich nie zdaje sobie zupełnie sprawy z tego, gdzie ich wywieziono. Myślisz, że przyjechałeś na zwyczajne kolonie letnie dla młodzieży szkolnej, a tu od razu przepuszczają cię, bratku, przez magiel. Ani chwili spokoju. Czas ściśle poszatkowany regulaminem. Rano gimnastyka zdrowotna, potem jedni maszerują na zastrzyki, inni na bicze szkockie, czyli na zimne i gorące prysznice z gumowej sikawki. Przy śniadaniu pastylki, przy kolacji pastylki, a przed obiadem łycha podejrzanej mikstury. I stale szpinak i picie mleka, a do zup (wciąż i aż do znudzenia jarzynowych) dosypują ci jakichś białych proszków. A jakby tego było mało, co tydzień osobnicy w białych kitlach ważą cię jak tucznika, oglądają, opukują, macają... Słowo daję, sanatorium jakieś, nie uczciwe kolonie.
Nic więc dziwnego, że nowicjusze jęczą, chodzą struci, zbici z tropu, zdezorientowani i ogłupieni, a bardziej przedsiębiorczy chcą z miejsca wyrywać i kombinują skok.
Tak właśnie było z niejakim Bularskim i towarzyszami. Już pakowali manatki i w nocy chcieli się spuszczać przez okno, gdy ktoś zapalił światło i ściągnął ich na podłogę. Z przerażeniem spostrzegli, że są w rękach dryblasa o małych bystrych oczkach, który przyglądał im się z uśmiechem.
Był to weteran z drugiej sali, niejaki Pafnuc...
Pafnuc do czasu przyjazdu Trąbaczewskiego był najlepiej zorientowany i on też brał na siebie dzieło uświadomienia i pokrzepienia nowicjuszy, albowiem wychodził z założenia, że kiedy nie można zmienić sytuacji, należy ją przynajmniej zrozumieć, i że to daje ulgę.
— Nie trzeba się denerwować, chłopaki — poklepał Bularskiego po chuderlawych łopatkach. — Dziwicie się, gdzieście wdepnęli? Sprawa jest prosta. Nie mieliście odpowiedniej wagi — z lekką wzgardą pomacał im muskuły. — Tak, proszę panów, mamy kondycyjne braki i flaczki zamiast mięśni, a do tego pewnie złe OB, morfologię i analizy... Dlatego tu was przysłali... Ale nie bójcie się, za miesiąc nikt was nie pozna... Będziecie silni jak ja... Już tutaj wezmą się za was, tu jest specjalny reżym.
Pafnuc zawsze używa trudnych słów, które budzą szacunek malców.
— Co to jest reżym? — zapytał Bularski, zwany później Bulwą.
Pafnuc popatrzył na niego małymi oczkami.
— Chodź bliżej, to ci wytłumaczę.
A kiedy Bularski podszedł, Pafnuc wziął go za ucho j i zaprowadził do łóżka.
— Już wiecie, co to jest reżym — powiedział.
W ten sposób wyrobił się wśród malców pogląd, iż reżym jest to branie za uszy.
Otóż tego popołudnia, kiedy wiadomość poraziła drugą salę, wszystko odbywało się zgodnie z wymaganiami reżymu i nic nie wróżyło dramatycznego przebiegu wypadków.
Punktualnie o godzinie drugiej pan Majeran zapędził młodzież do łóżek i powiedział jak zwykle:
— A teraz godzina relaksu. Proszę o ciszę. Pamiętajcie, że jesteście zagrożeni.
Słowa te zawsze robią na chłopcach wrażenie. Sala milknie. Na dobrą sprawę nikt nie rozumie, czym są zagrożeni, ale chłopcy nie próbują nigdy „rozgryźć” Majerana. O Majeranie utarł się bowiem pogląd, że jest morowy, ale dziwny.
Wypowiedziawszy te sakramentalne słowa, pan Majeran jak zwykle uśmiechnął się smutno (pan Majeran nie ma na kolonii specjalnych powodów do radości), po czym zamknął cicho za sobą drzwi i poszedł do kancelarii, gdzie podobno studiuje podręczniki o wychowaniu. Tak przynajmniej twierdzi Trąbaczewski.
Po zniknięciu pana Majerana druga sala, jak co dzień, jeszcze przez chwilę trwała oszołomiona. Osoba dziwnego pana Majerana zawsze wpływała demobilizująco na buntownicze zapędy czterdziestu męczenników i budziła jakieś „zakłopotanie moralne”.
Ale gdy tylko ucichły kroki młodego wychowawcy, chłopcy, jakby zawstydzeni tą chwilą słabości, odbijali sobie w dwójnasób.
Zaczynało się zwykle od Trąbaczewskiego i Pafnuca. To dlatego, że obaj są najlepiej zorientowani. Dwu najlepiej zorientowanych na sali to jest kara boska.
Pafnuc nie może przeboleć, że już nie jest jedynym najlepiej zorientowanym, i korzysta z okazji, żeby, jak się wyraża, „zatkać Trąbę”. Połowa sali dzielnie mu pomaga w tym zatykaniu i dzieją się straszne rzeczy podczas ciszy poobiedniej.
Kiedy na przykład Trąbaczewski twierdzi, że ten „świński szpinak” jest jeszcze gorszy na słodko, to Pafnuc od razu, że nieprawda, bo na kwaśno. Kiedy znów Pafnuc udowadnia, że styl grzbietowy pana kierownika Waligóry jest lepszy od stylu klasycznego pana Strucia, to Trąbaczewski śmieje się i nazywa styl grzbietowy pana Waligóry „holowaniem wraku”... Zwykle spór kończy się na boksie, i to w całym wyczynowym tego słowa znaczeniu. Wystarczy, że Trąbaczewski postawi wyżej Węgra Pappa od Pietrzykowskiego, a już Pafnuc zamienia salę na ring bokserski i zabiera się do demonstrowania Trąbaczewskiemu stylu Pietrzykowskiego.