Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

─ Rozpoczynamy dwa akty na nowo.
─ No idź! ─ rzekł Mignon. ─ Już ja będę działał.
Ale jako urodzony kpiarz, postanowił zabawić się prawieniem Fauchery'emu komplemen-
tów na temat jego sztuki. Kapitalna rzecz, tylko dlaczego ta jego dama jest taka uczciwa? To
nie jest zgodne z życiową prawdą. I śmiał się szyderczo, pytając, kto pozował do portretu
Beaurivage'a, ramola Geraldyny. Fauchery uśmiechnął się bynajmniej nie rozgniewany. Lecz
Bordenave, rzucając spojrzenie w stronę Muffata, wydawał się zakłopotany. Mignon to za-
uważył, więc spoważniał.
132
─ Na miłość Boską! Czy wreszcie zaczynamy? ─ pyskował dyrektor. ─ Dalejże, Barillot!...
Jak to? Nie ma Bosca? Czy on sobie kpi ze mnie?
Bosc zbliżał się z całym spokojem. Próba rozpoczęła się na nowo w chwili, gdy Labordette
wyprowadzał hrabiego, który drżał z przejęcia na myśl, że zobaczy Nanę. Po zerwaniu odczuł
wielką pustkę, więc pozwolił się zaprowadzić do Róży w obawie przed samotnością i zmianą
trybu życia. Był zresztą oszołomiony, nie chciał wiedzieć o niczym, bronił się przed szuka-
niem Nany i unikał Wyjaśnień z hrabiną. Zdawało mu się, że dla ocalenia swej godności musi
zapomnieć o Nanie. Ale w głębi serca, skrycie, zdobywała go ciągle na nowo, budząc w nim
lubieżne wspomnienia i gorące, tkliwe, prawie ojcowskie uczucia. Zamazywała się w jego
pamięci obrzydliwa scena rozstania. Nie widział już Fontana, nie słyszał, jak Nana wyrzuca
go za drzwi policzkując cudzołóstwem jego żony. Wszystko to były tylko przelotne słowa, a
pozostał mu na sercu przykry, boleśnie dokuczliwy, duszący ciężar. Naiwnie oskarżał siebie
przypuszczając, że nie byłaby go zdradziła, gdyby ją rzeczywiście kochał. Trudno mu było
znieść ten niepokój, który go dręczył dokuczając jak ból po dawnej ranie; nie było to już ślepe
i niecierpliwe pożądanie, które łatwo zaspokoić, lecz zazdrosna miłość do tej kobiety, chęć
posiadania jej samej, jej włosów, ust, ciała. Gdy przypomniał sobie dźwięk jej głosu, przej-
mował go dreszcz. Pożądał jej z pasją skąpca i z bezgraniczną tkliwością. Miłość zawładnęła
nim tak boleśnie, że skoro tylko usłyszał pierwsze słowa Labordette'a, który już aranżował
spotkanie, padł mu bezwładnie w ramiona; wstydził się później, zdając sobie sprawę, że taki
brak opanowania ośmiesza mężczyznę jego pokroju. Lecz Labordette potrafił wszystko wyro-
zumieć. Dał jeszcze jeden dowód taktu, zostawiając hrabiego przy schodach i mówiąc po pro-
stu, jakby od niechcenia:
─ Drugie piętro, korytarz po prawej stronie, wystarczy pchnąć drzwi. Muffat został sam w
cichym zakątku gmachu. Przechodząc obok foyer artystów, zauważył przez otwarte drzwi, że
obszerny pokój jest w opłakanym stanie, pełen plam i zniszczeń widocznych w świetle dzien-
nym. Lecz w porównaniu z mrokiem i zgiełkiem, jaki panował na scenie, zaskoczyła go ja-
sność i cisza w tej klatce schodowej. Widział ją już któregoś wieczoru zasnutą oparami gazu i
rozbrzmiewającą tupotem nóg kobiecych, które galopowały po piętrach. Czuło się, że garde-
roby i korytarze są opustoszałe. Nie było żywej duszy, żadnego odgłosu. Przez kwadratowe
okna, umieszczone na równym poziomie ze schodami, wpadało blade słońce listopadowe,
rzucając żółte smugi, w których tańczyły tumany kurzu. Czuł się szczęśliwy w tym spokoju i
ciszy, szedł wolno po schodach, starając się odzyskać normalny oddech. Serce waliło mu jak
młotem, ogarniało go przerażenie na myśl, że zachowuje się jak dziecko wzdychając i roniąc
łzy. Na podeście pierwszego piętra oparł się plecami o ścianę, pewny, że nikt go nie widzi.
Przyciskając chusteczkę do warg, patrzał na szpetne schody, na żelazną poręcz wygładzoną
od rąk, na poodbijany tynk, na całą tę nędzę domu publicznego, ukazaną tu bez ogródek w
sennej porze popołudniowej, gdy loretki śpią. Na drugim piętrze musiał przeleźć przez grube-
go, rudego kota, zwiniętego w kłębek na jednym ze stopni. Kot z przymkniętymi oczami sam
pilnował domu, uśpiony ostrymi zapachami, które kobiety zostawiały tu co wieczór po sobie.
Istotnie, w korytarzu po prawej stronie drzwi garderoby były tylko przymknięte. Nana cze-
kała. Matylda, brudas grający role naiwnych, miała garderobę niechlujną, z wyszczerbionymi
dzbankami, zatłuszczoną gotowalnią, krzesłem splamionym szminką, jakby krew wyciekła na
słomę. Papier, którym oblepiono ściany i sufit, był do samej góry obryzgany wodą z mydłem.
Tak mocno śmierdziało lawendową perfumą skisłą na ocet, że Nana otwarła okno i, podparta
łokciami, przez chwilę wdychała świeże powietrze, przechylając się, by zobaczyć na dole
panią Bron, która z zapałem zamiatała pozieleniałe płyty kamienne na wąskim, ciemnym po-