Po chwili jego latarka wyłowiła z ciemności stworzenie leżące łapami do góry i wymachujące nimi gwałtownie. Trwało to jeszcze kilka sekund i wreszcie, gdy trucizna z oszałamiacza w pełni podziałała, stworzenie zastygło w bezruchu.
Błotny krab! Bardzo nieprzyjemna kreatura. Każdy na Beltane wiedział, że gdy przy ssie się do człowieka trzeba dużej siły by go odczepić, a po przyssawkach i pazurach pozostają głębokie i trudno gojące się rany. Latarka Thada wydobyła z mroku całe gniazdo tych stworzeń. Oświetlone, zaczęły wydawać dzikie piski.
— Precz stąd! — krzyknąłem do Thada.
Jacy jeszcze nieprzyjemni mieszkańcy gnieżdżą się na tej wyspie tego oczywiście nie wiedziałem, nie miałem natomiast zamiaru przekonywać się. Nie mieliśmy wyjścia: musieliśmy wycofać się tam, skąd przybyliśmy. A jednak, kiedy dotarliśmy do zejścia na kamienną ścieżkę, usłyszeliśmy oblatywacz. Ktoś używał z jego pokładu potężnego reflektora, chcąc wytropić nas na trzęsawiskach.
Zawróciłem na wyspę, złapałem latarkę i rzuciłem ją do chaty chcąc, by ci w oblatywaczu odnieśli wrażenie, że ktoś jest w środku.
— Chodź, Thad!
Teraz pobiegliśmy w kierunku lądowiska i wyskoczyliśmy na ledwie widoczną ścieżkę prowadzącą w przeciwnym kierunku niż ten, z którego tu przyszliśmy. Mieliśmy szansę, jeśli nasi prześladowcy prowadzili teraz jedynie obserwację wzrokową. Nie bardzo jednak wierzyłem, że fortuna nadal będzie nam sprzyjać. A jednak, widząc światło na wyspie, być może wylądują i zatrzymają się na niej chociaż na chwilę.
Teraz musieliśmy poruszać się bardzo powoli, a jedynym zmysłem, który był pomocny w wędrówce, był zmysł dotyku. Suchego gruntu pod nogami prawie nie widzieliśmy. W każdej chwili któryś z nas mógł wpaść do trzęsawiska i już nigdy z niego nie wyjść. A jednak pokonaliśmy zaledwie kilkanaście kroków, gdy moje stopy zaczęły pewnie stąpać po twardym i szerokim gruncie. Uciąłem długą trzcinę i zacząłem posługiwać się nią jako czujką. Okazało się to dobrą metodą i znacznie przyśpieszyło marsz. Thad bez słowa szedł za mną.
Usłyszeliśmy za plecami odgłos lądującego oblatywacza, co sprawiło, że obaj odetchnęliśmy z ulgą. Skuszeni światłem latarki, nasi prześladowcy postanowili pewnie przeczesać wyspę, co dawało nam znaczną przewagę. Zanim skończą, będziemy daleko stąd.
W pewnej chwili, wysunąwszy trzcinę, jak to czyniłem co kilka kroków, nie poczułem pod jej czubkiem żadnego oporu. Przerażony, zatrzymałem się i zacząłem machać nią w lewo i w prawo, mając nadzieję, że ta nagła niespodzianka oznacza jedynie zmianę kierunku naszej drogi, a nie pogorszenie się warunków marszu. Tak było rzeczywiście, ponieważ po chwili, po lewej stronie, nieco na ukos, poczułem twardy grunt.
Od tego momentu zawsze działo się tak samo, kiedy droga zmieniała kierunek. Szedłem przed siebie spięty, zdenerwowany, gdyż droga jakby na złość nam prowadziła częstymi i ostrymi zygzakami. Każda zmiana sprawiana, że serce podchodziło mi niemal do gardła; bałem się, że w końcu popełnię jakąś nieodwracalną dla siebie pomyłkę.
Zacząłem dochodzić do wniosku, że droga, którą idziemy, nie jest naturalnym wzniesieniem terenu, lecz swego rodzaju wałem, usypanym ponad bagnami w jakimś ściśle określonym celu. Jej liczne i ostre zakręty sprawiały nieodparte wrażenie, że ich autorką nie jest natura, lecz człowiek. Nadal otaczał nas niemiłosierny smród. Poza tym bagna nie milczały, lecz tętniły życiem tysięcy istot, niekoniecznie nam przyjaznych. Obawiałem się, że w którymś momencie jakieś potężniejsze spośród nich stanie na naszej drodze i będziemy musieli używać siły fizycznej — lub oszałamiaczy — by iść dalej.
W końcu nasza ścieżka zakończyła się nad brzegiem małego jeziora. Usłyszałem głośne westchnienie Thada i po chwili, podobnie jak on, westchnieniem wyraziłem swoje zdumienie.
Ujrzeliśmy przed sobą światła, jednak nie płomienie, albo światła reflektorów, używanych przez oblatywacze. Były to blade pale żywego, a zarazem chłodnego blasku, podobnego w swej barwie do koloru, jaki miały kamienie, wskazujące nam drogę.